czwartek, 27 maja 2021

Recenzja CANNIBAL CORPSE „Violence Unimagined”

 

CANNIBAL CORPSE

„Violence Unimagined”

Metal Blade Records 2021

Jest kilka zespołów na tym łez padole, wobec których jestem praktycznie bezkrytyczny, a mój obiektywizm praktycznie nie istnieje, lub jest bardzo zaburzony. Jak tu bowiem pisać w niewłaściwym tonie o zespołach, które towarzyszą mi przez przeszło pół życia, dorastały ze mną, a co najważniejsze, które nie wydały tak naprawdę jeszcze nigdy słabej, czy nawet przeciętnej płyty? Jedną z takich grup jest właśnie Cannibal Corpse, która w tym roku oddaje w ręce fanów swój 15 album długogrający, ech łza się w oku kręci. Zastanawiałem się, jak to w ogóle z kanibalami będzie, biorąc pod uwagę zawirowania, jakie miały miejsce z ich gitarzystą w 2018 roku? Gdy okazało się, że Corpsegrinder i spółka znaleźli doskonałego zmiennika w osobie E.Rutana i tworzą nowy materiał, moja radość była wielka, a serce omal nie wyjebało mi z piersi. Sentymenty jednak na bok, czas na konkrety, gdyż słowo stało się ciałem, „Violence Unimagined” od kilku dni cieszy już swą zawartością wszystkich Death maniaków, a płyta to doprawdy zajebista. Przede wszystkim zespół postawił na riffy, które miażdżą, poniewierają, są zjadliwe, ale jednocześnie bardziej przyswajalne kosztem gitarowej gmatwaniny. Oczywiście przebojowość w ich wykonaniu, to i tak od chuja technicznych riffów w każdym wałku, jednak najnowszy ich album jest w większym stopniu przejrzysty i charakteryzuje się większą słuchalnością, niż poprzednie płyty. Praca wioślarzy na tym krążku po prostu w pizdu rozrywa wszystko, co stanie im na drodze, a dziwne momentami harmonie i rozjazdy nadają tej produkcji chorego, dewiacyjno-perwersyjnego wydźwięku.  „Violence…” to także płyta masywna, ciężka i wgniatająca w glebę z potwornym okrucieństwem, w czym wydatnie pomaga Paul Mazurkiewicz. Beczki na tym albumie mimo tego, że momentami są konkretnie popaprane, miażdżą swą gęstością, posiadają potężny groove i są praktycznie sercem tego albumu. Bas Alexa Webstera także oczywiście bezlitośnie gruchocze kości, a wokale George’a „Corpsegrinder’a” Fisher’a są jak zwykle doskonałe i w chuj brutalne, ale ta dwójka od dawna stanowi już swoisty kręgosłup twórczości Cannibal Corpse i zawsze swą pracą sieje takie spustoszenie, że klękajcie narody. Brzmieniowo ta produkcja, to majstersztyk. Jest tłusta, mięsista, potężna, ale zarazem przestrzenna, organiczna i spuszcza potworny wpierdol. Erik Rutan w swym Mana Studio odjebał kawał znakomitej roboty. Kurwa, słucham tej płyty jak pojebany już kilka dni i nie mogę przestać! Doprawdy znakomity album i jak dla mnie jedna z najlepszych płyt, jakie nagrał ten zespół w swojej karierze. Jestem rozjebany.

 

Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz