sobota, 15 maja 2021

Recenzja OCTOBER FALLS „Syys”

 

OCTOBER FALLS

„Syys”

Purity Through Fire 2020

O wielu płytach wydanych w 2020 roku nie udało mi się nic napisać, ale trudno się temu dziwić, wszak każdego praktycznie miesiąca ukazuje się tyle albumów, że konia z rzędem temu, kto dałby radę to wszystko ogarnąć. Postanowiłem zatem, że pomiędzy tegorocznymi wydawnictwami będę przemycał co jakiś czas materiały zeszłoroczne, aby choć trochę nadrobić straty. A zatem wg mego chytrego planu dziś wziąłem na tapetę ostatni, szósty w dyskografii, a drugi wydany w 2020 roku długograj fińskiego October Falls zatytułowany „Syys”. Odpalam zatem płytkę, pierwszy wałek zaczyna się fajnym, klimatycznym, melancholijnym graniem na klasycznych pudłach. Wprowadzenie całkiem do rzeczy, oczekuję zatem czegoś bardziej konkretnego. Pewnie za chwilę się zacznie. Oczekuję i oczekuję, a wstęp coraz bardziej się przedłuża. Tak sobie w mordę czekałem prawie 33 minuty i się kurwa niczego nie doczekałem, bowiem „Syys” to płyta w całości instrumentalna podzielona na osiem rozdziałów. Dominują tu melodie i riffy grane na gitarze akustycznej, którym towarzyszą w niewielkiej ilości: fortepian, różnego rodzaju fleciki, zaznaczone delikatnie elementy rytmiczne i wszelakiego asortymentu odgłosy natury, począwszy od burzowych dźwięków, poprzez leśne trele na pohukiwaniu sowy skończywszy. Jedna gitara odgrywa tu główną rolę, stanowiąc jakby kręgosłup tych kompozycji, drugie wiosło rzeźbi kontrapunktowe melodie, a niezbędne doły (choć dużo ich tu nie potrzeba) zapewnia najprawdopodobniej wiolonczela, lub inny instrument w ząbek szarpany. Dominują tu folkowe klimaty, jednak powtarzalność niektórych motywów jest tyleż hipnotyzująca, co nudna. Do pewnego momentu człowiek nawet dobrze się bawi, ale gdzieś tak w połowie płytki zaczyna ziewać i czeka, kiedy ten jegomość skończy pitolić. Oczywiście nie tyczy się to fanów takiego stylu, ci bowiem zapewne nie raz zmarszczą sobie przy tej płycie kapucyna. Mnie takie granie nie kręci, ale nie mogę powiedzieć, że „Syys” to sraczka, bowiem patrząc na kompozycje, aranżacje i warsztat niezbędny do ich wykonania, chylę czoła. Jak już wspominałem nie moja to droga, ale wszyscy lubujący się w instrumentalnych, atmosferycznych, melancholijnych, jesiennych, neofolkowych dźwiękach z pewnością ustawią sobie tę płytkę na ołtarzyku, będą ją słuchać i oddawać jej cześć przynajmniej kilka razy dziennie.

 

Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz