Grave Miasma
“Abyss Of Wrathful Deities”
Dark Descent Records / Sepulchral Voice 2021
Ojej, co się takiego przydarzyło Brytyjczykom, że
wypuścili takiego gniota? Bo choć Grave Miasma nigdy nie była moim faworytem i
w moim odczuciu nigdy nagrali nic lepszego niż debiutanckie EP „Exalted
Emanation” to trudno podważyć fakt, że na przestrzeni ostatnich lat stali się
jedną z najważniejszych grup parających się grobowym metalem śmierci, a ich
koncerty są magnetyczne. Niestety drugi długograj grupy, który w maju ma ujrzeć
światło dzienne to mały zwrot stylistyczny, który raczej ma małe szanse
usatysfakcjonowania starych fanów, a i raczej nie zaskarbi sobie przychylności
nowych, tych, którzy preferują nieco bardziej przyziemny, klasyczny death
metal. Nowe wydawnictwo przynosi muzykę przystępniejszą, czytelniejszą i
czystszą brzmieniowo. I nie miał bym nic przeciwko takiemu obrotowi sprawy,
gdyby szła za tym jakość. Cóż z tego, że kompozycje są dość rozbudowane, z
pozoru coś tam się dzieje, skoro wszystko zagrane jest bez polotu, bez pazura,
bez błysku. Brakuje przede wszystkim mięsa, jębnięcia, a tego bez dobrych
riffów się nie uzyska. Gitary niby coś tam grają, ale ma wrażenie, że kolejne
sekwencje riffów przelatują bezbarwnie niezauważone. Sytuacji nie ratują
przyzwoite solówki, bo niestety w zalewie muzyki AD 2021 przyzwoitość nie jest
niczym chlubnym. Ok, jest charakterystyczny wokal, jest pogłos, ale co z tego,
skoro nic on nie wnosi do kompozycji, nie buduje nastroju. W ogóle budowanie
nastroju na tym wydawnictwie jest wybitnie nieudolne. Całość rozwijana jest w
mozolny sposób, ale nigdy nie osiąga apogeum, kulminacji, a kolejne utwory
kończą się gdy grupa ledwo wyruszy z bloków startowych. Jak okropnie męczący
jest to materiał utwierdzał mnie każdy kolejny odsłuch.. „Abyss Of Wrathful
Deities” jest trochę jak sama jej okładka – niby klimatyczny, byle jaki
bohomaz, ale jakiś kakaowy krater na środku czoła jakiegoś demona psuje całość.
Grave Miasma na swojej drugiej płycie jest trochę jak 60-letnia Majka Jeżowska,
która nadal chce śpiewać piosenki dla najmłodszych – niby nadal śpiewa, ale
jednak dziecięce fatałaszki na dojrzałej kobiecie wyglądają wybitnie żenująco.
I trochę tak też jest z ta płytą – rozmiękczenie stylu, opakowane w liche
brzmienie i trywialne partie perkusji nie mogą sprawić, że będzie to dobra
OSDMowa płyta. Ma nieodparte wrażenie, że to krążek nagrany przez zdziadziłych,
blisko 50-letnich facetów, którym wydaje się, że nagrali coś fajnego. Ale tylko
im się wydaje, bo nie nagrali niestety. Jestem bardzo rozczarowany tym
wydawnictwem, bo grupa o takiej renomie nie powinna pozwolić sobie na taki
gniot. Na tej płycie boli mnie w zasadzie wszystko, mierzi mnie kiedy jej
słucham, a blisko godzina spędzona z Brytyjczykami jest dla mnie torturą.
Zdecydowanie odradzam zakup, dla mnie płyta z kategorii „wrzucić do rowu,
naszczać i zasypać wapnem”. Chcę zapomnieć o tym co dane mi było tu usłyszeć
kilkukrotnie.
Harlequin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz