poniedziałek, 30 listopada 2020

Recenzja MACHETAZO „Ultratumba II”

 

MACHETAZO

„Ultratumba II” (Compilation)

Selfmadegod Records 2020

Pierwsza część „Życia Pozagrobowego” (to bowiem znaczy po naszemu Ultratumba) ukazała się w 2006 roku i był to zbiór utworów ze splitów i różnorakich zabłąkanych wałków, jakie Machetazo spłodziło i wydaliło w latach 1998 – 2005. Minęło 14 lat i oto dzięki Karolowi z SMG dostajemy drugą część tej zacnej kompilacji, która rozpoczyna swoje dzieło tam, gdzie zakończyła się część pierwsza, czyli Anno Bastardi 2005, a w zasadzie to tam się kończy, gdyż te młodzieżowe piosenki poukładane są w odwrotnej chronologii, czyli produkcja ta startuje w czasach współczesnych, a kończy swój bieg bez mała 15 lat temu. Fajnie, że ktoś pomyślał i dokończył dzieło rozpoczęte w 2006 roku, gdyż dzięki temu dostajemy doskonałe uzupełnienie dyskografii tych hiszpańskich brutali, którzy niestety zeszli już jakiś czas temu ze sceny. Wszyscy wtajemniczeni wiedzą, jakie dźwięki produkowało Machetazo, a nieświadomi zaraz się dowiedzą. Grupa rzeźbiła zatem w bezkompromisowej, brutalnej materii, która powstała z połączenia agresywnej, zaciekłej, Grindcore’owej jazdy z ciężkimi, krwawymi strukturami zakorzenionymi w tłustym, ociekającym płynami ustrojowymi Goregrind’owym ryciu z dodatkiem smolistego, pierwotnego, miażdżącego Death Metalu. Muza to zatem konkretna, umiejąca bezceremonialnie wypatroszyć delikwenta i solidnie przyjebać go do gleby, choć oparta zdecydowanie na prostych, sprawdzonych już patentach. Beczki gniotą tu solidnie, gruby, przesterowany, nierzadko zniekształcony bas bezlitośnie obdziera ze skóry, tłuste, momentami zaskakująco chwytliwe riffy wywlekają wnętrzności, a z grobowych, gardłowych growli wylewa się cała masa cuchnącej zgnilizną flegmy. Można by zaryzykować stwierdzenie, że jest to mariaż wpływów Repulsion i Autopsy, ze szczyptą Avulsed oraz delikatnym dotknięciem Incantation doprawione sporą ilością inspiracji wczesnym Carcass. Tak przynajmniej ja to widzę, choć absolutnie nie obrażę się, jeżeli Wasze spojrzenie na muzykę Machetazo będzie nieco odmienne. Nie zabrakło tu także interesujących, niekonwencjonalnych momentów, do których można zaliczyć dwa wałki o zdecydowanie industrialnym charakterze, które zostały zmiksowane przez ludzi z Winters In Osaka, czy zabójczo wykonanych coverów („Sex &Violence”, „Tormentor”, „Pay to Die”, „Skald Av SatansSol”, czy „Dying” połączonego z „Demon”). Słuchanie „Ultratumba II” jest trochę jak 72-minutowe odkrywanie historii najbrutalniejszej ze sztuk i podziwianie tego, co się tam znalazło, ech łza się w oku kręci… Szkoda, że nie zanosi się już na to, abyśmy usłyszeli coś nowego, wyprodukowanego przez ten hiszpański buldożer. Cóż, mówi się trudno i pije się dalej. Dla fanów nadgniłego mięcha znanego z twórczości DeadInfection, Impetigo, Carcass, General Surgery, Autopsy, czy Repulsion wydawnictwo to jest pozycją do obowiązkowego zakupu. Wyżerka jak się patrzy, ale trudno się dziwić, skoro menu bardzo konkretne.Zapraszam zatem do stołu. Smacznego zwierzaczki!

 

Hatzamoth

Recenzja COGNIZANT „Cognizant”

 

COGNIZANT

„Cognizant”

Selfmadegod Records 2020

No i kolejna reedycja, za którą należą się Karolowi pokłony do samej ziemi! Dlaczego spytacie? Odpowiedź jest prosta jak świński ogon, gdyż jedyna, pełna płyta, jaka ukazała się z logiem Cognizant, to wyjebany materiał jest, a do tego, jak udowadniają zawarte tu dźwięki,  płyta ta doskonale wytrzymuje próbę czasu (pierwotnie wyszła bowiem w 2016 roku) i nie traci kurwa absolutnie nic ze swego miażdżącego, morderczego charakteru. A mordują chłopaki zza wielkiej kałuży bezlitośnie i zarazem z precyzją szalonego chirurga. Zawartość tej płyty to bowiem rozrywający w pizdu, bezkompromisowy Grindcore romansujący namiętnie z technicznym Death Metalem, któremu bardzo blisko do twórczości mistrzów z Gorguts. Ta muza naprawdę łamie karki, urywa jaja przy samej dupie, miażdży czaszki i poniewiera z niesamowitą siłą, a do tego jej abstrakcyjny charakter sprawia, że wciska się ona w łepetynę bardzo konkretnie i z dużą siłą rezonuje pod czaszką. Beczki, podobnie zresztą, jak i dopełniający je tłusty bas nakurwiają konkretnie, nie jest to jednak prostacka sieczka. Różnorakich zakrętów, zapętleń i tajemniczych meandrów ryjących beret tu od chuja i jeszcze trochę, a mimo to sekcja na tej produkcji po prostu miażdży i rozrywa na strzępy. Podobnie sprawa ma się z wiosłami. Riffy są złożone i momentami w chuj zakręcone, a mroczne, wewnętrzne dysonanse przywodzą na myśl wspomniany tu już Gorguts, czy Artificial Brain, ale można w tej materii ujrzeć także inspiracje Napalm Death, Suffocation, Discordance Axis, Noisear czy Assück, więc, co zrozumiałe okrucieństwo drzemie w nich okrutne. Wokal także ryje bestialsko i nie pierdoli się w tańcu, wzmacniając moc i pierwotną siłę tego krążka. W niecałe 17 minut Kompetentny niszczy swą techniczną mocą, agresją i uzależniającym szaleństwem, jakie napierdala z tego krążka. Jak dla mnie „Cognizant” to prawdziwa, a zarazem nieco niedoceniona perełka gatunku. Moje słowa nie są w stanie oddać tego, co się tu wyprawia, zatem już zamilknę, a niech przemawia tylko muzyka. Naprawdę zajebisty album, który wszystkich Death/Grind maniaków wprawi w prawdziwą ekstazę. No, i czego jeszcze stoją i czytają? Wyginać po ten album do sklepu Selfmadegod, ale już! Płyta warta grzechu. Polecam jakem…

 

Hatzamoth

sobota, 28 listopada 2020

Recenzja Totalitarian "Kulturkampf / Los Von Rom"

 

Totalitarian

"Kulturkampf / Los Von Rom"

Barren Void Rec. 2020

Po niezłym debiucie, a zwłaszcza po rozpierdalającej EP-ce "Bloodlands" niecierpliwie czekałem na wieści z włoskiego obozu. Że nowe się robi wiedziałem już od dłuższego czasu, więc kiedy w końcu do mnie dotarło, bardzo byłem ciekaw w którą stronę tym razem ruszył Totalitarian. Bo przecież oba wcześniejsze wydawnictwa różniły się od siebie znacząco. "Kulturkampf / Los Von Rom" przynosi z kolei ze sobą... znów coś nowego. Bez wątpienia najbardziej zróżnicowany i klimatyczny materiał jaki zespół stworzył, oczywiście jeśli mamy na uwadze klimat wszechogarniającej śmierci, przez muzykę Włochów niemal fizycznie dotykającej naszego ramienia. Każdy dźwięk ma tutaj swój cel a wszystko układa się w niesamowicie logiczną całość. W obu, trwających łącznie coś koło dwadzieścia pięć minut, utworach dzieje się wiele. Rozpoczynając od bardzo oszczędnie i precyzyjnie serwowanych dysonansów, przez huraganowe galopy, transowe po niemal medytacyjne zwolnienia, po chwili ponownie przechodzących w istną burzę. Totalitarian zachowują idealną równowagę między agresją a melodyjnością, frontalnym atakiem a taktycznymi roszadami. Ich kompozycje są jak tępy nóż tnący po spętanych nadgarstkach przy akompaniamencie anielskich śpiewów i tańczących w koło niewiastach kuszących swoimi wdziękami. Co jednak bije z tej muzyki najdobitniej, nawet w tych stonowanych fragmentach, to złowieszcza surowizna, mimo iż ubrana w bardzo profesjonalne brzmienie, to nadal śmiertelnie trująca. No i do tego ten porażający wokal... Nie tylko pod postacią lodowatego black metalowego wrzasku, ale i czystych, rozpaczliwych krzyków. Śmiem twierdzić, że obok Mortuusa wokal Totalitarian to najbardziej kompletny black metalowy głos ostatnich lat. Włosi na swoim nowym wydawnictwie prezentują czarci metal jakiego zawsze chciałem słuchać i w imię którego wielu rzeczy w życiu się wyrzekłem. Dla każdego maniaka czerni, wojny i Szatana ten EPek to pozycja obowiązkowa.

- jesusatan

piątek, 27 listopada 2020

Recenzja Depression "Ära der Finsternis"

 

Depression

"Ära der Finsternis"

Murder Rec. 2020

Co robicie 31-go grudnia? Pewnie się chuje jebane wybieracie na jakiś ochlaj w gronie pięciu osób, nie więcej. I pewnie jak się opijecie berbeluchy, to będziecie tańczyć do tych wszystkich Oczu Zielonych czy Majteczek w Kropeczki, czy czego tam się teraz na dyskotekach słucha. A ja mam dla was alternatywę. Akurat tak się trafiło, że w ostatni dzień roku ma swoją premierę szósty album Germańców z Depression. Zespół ten przewinął mi się przez uszy jakoś w okolicach debiutu, czyli w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych, ale nawet nie zdawałem sobie sprawy, że oni jeszcze zipią. A tu okazuje się, że nie tylko oddychają pełną piersią, ale właśnie wysmażyli szósty już w dyskografii pełen album, trwający bagatela niemal siedemdziesiąt minut. No, może ciut mniej, bo na krążek zostały dorzucone jako bonus numery pochodzące ze splitu z Rejectamenia, wydanego w '98. Pojawia się zatem pytanie, czy biorąc pod uwagę muzykę, którą się chłopaki zajmują, czyli raczej mało skomplikowany death/grind, oparty często na schematycznie pukającej perce, aby nie przegięli z długością tego krążka. No właśnie kurwa że nie przegięli! Może i niemiecka banda chuja bawi nas banalnym grindującym death metalem, ale wplata weń mnóstwo urozmaicaczy w postaci utworów niemal punkowych, sampli, kompozycji na fortepian czy coverów (w liczbie dwóch), Jest też balladka zaśpiewana czystym wokalem. Teoretyczna zatem prostota ich muzyki jest tak przaśna i nośna, że każdego potrafi podkręcić do dobrej zabawy. Bo i potańczyć się do niej na siłę da. Niektóre numery jak żywo kojarzą mi się ze sławnym utworem Cock and Ball Torture, do którego podłożono obraz tańczących na weselu gości. Te trzydzieści utworów ma taki niesamowity groove, że jak tu stoję, obiecuję, że zapodam sobie tą płytę przynajmniej dwa razy w sylwestrową noc. Bo niby wszystko utrzymane jest tu w podobnym stylu, niby schematyczne, lecz każdy kawałek zaskakuje jednak czymś innym, czymś przykuwającym uwagę. Dzięki temu te siedemdziesiąt minut mija zdecydowanie szybciej, niż by się wydawało. I nawet wspomniane wcześniej bonusy nie odstają ani brzmieniowo ani stylistycznie od nowych kompozycji, co stanowi dowód na to, że Depression trzymają równy poziom od, nie potrafię policzyć po pijaku, ilu lat. Sukinsyny nadal mają jednak wiele do zaoferowania. "Ära der Finsternis" to bardzo fajna rzecz na zakończenie bardzo chujowego roku.

- jesusatan

Recenzja CASKETS OPEN „Concrete Realms of Pain”

 

CASKETS OPEN

„Concrete Realms of Pain”

Nine Records 2020

Nigdy wcześniej niedane mi było usłyszeć muzyki tego fińskiego zespołu i bynajmniej nie jest to jakiś powód do zmartwienia, czy też chlastania się szarym mydłem. To, co jednak znalazło się na wydanym w tym roku przez naszą Nine Records, czwartym albumie długogrającym grupy sprawiło mi pewną, umiarkowaną przyjemność, gdyż to kawałek niezłego, bardzo rzetelnego grania. Mieszają się tu bowiem wpływy klasycznego, ciężkiego Doom Metalu przywodzącego na myśl kompozycje Saint Vitus i Reverend Bizarre z głębokimi inspiracjami twórczością Danzig i elementami doskonale znanymi z płyt Type o Negative. Spotykamy tu zatem ciężkie niczym żelbetonowe kloce, opasłe riffy, konkretnie grzmocące bębny, nieco kanciasty, dźwięczny, chropowaty jak zdzierak do drewna bas i wokale będące wypadkową stalowego Piotra i mrocznego Elvisa. Sporej twardości i szorstkiego charakteru nadają tej muzie przelatujące regularnie przez tą gęstą, błotnistą zupę nieco wolniejsze, syfiaste, punkowe nuty á la Misfits, czy The Damned. Gdzieniegdzie pobrzmiewa również rozedrgany, energetyczny, wkurwiony Hardcore, co sprawia, że ta płytka potrafi także momentami wyprowadzić celny prawy, prosty między węch a wzrok. Odrobinę bardziej dystopijnych, psychodelicznych patentów również można tu wychwycić, więc i delikatne opary obłędu plączą w tej układance. Nie jest to oczywiście nic odkrywczego, czy specjalnie rewelacyjnego, ale nie można zaprzeczyć, że takie dynamiczne, tradycyjne granie wyraźnie leży tym dziadom. Szczerość i autentyczność wyłazi z każdego zagranego tu dźwięku, a im dłużej obcuje się z „Concrete…”, tym bardziej człowiek wsiąka w ten surowy, smolisty napar. Ogólnie rzecz ujmując, to bardzo przyjemna płytka, może momentami trochę mało spójna, ale słucha się tej zaprawionej śmierdzącym mułem starych czasów surowizny zaskakująco dobrze. Kurczę, jakoś tak wżarła mi się ta płyta, choć wcale tego nie chciałem. Nie mam jednak złudzeń. Pewnie za dwa, trzy dni w natłoku nowych wydawnictw zapomnę o tej produkcji, ale to naprawdę dobre granie, które polecam nie tylko starym dziadom, takim jak ja.

 

Hatzamoth

czwartek, 26 listopada 2020

Recenzja Bloodstarved "2020 Demo"

 

Bloodstarved

"2020 Demo"

Independent 2020

Moi drodzy, dziś chciałbym zaprosić was do Kościoła Chrystusa. Zanim jednak zaczniecie się zastanawiać, czy jesusatan znów się napierdolił (prawdopodobieństwo duże), czy może Szatan nasrał mu za dużo do pustego łba (zdecydowanie mniejsze) spieszę nadmienić, że właśnie tak nazywa się miasto w Nowej Zelandii. Zresztą Panbuk bardzo się o swoją świątynię troszczy, zsyłając nań trzęsienia ziemi i inne atrakcje. Ale żarty na bok, bo jeśli przejdziemy do muzyki wywodzącego się z Christchurch Bloodstarved, to już śmiać się nie ma z czego. Panowie zadebiutowali kilka dni temu na bandcampie dwuutworowym demo zatytułowanym oryginalnie "2020 Demo". Tytuł prosty jak jebanie, zatem nie zdziwicie się zbytnio, gdy zakomunikuję, iż taka sama jest twórczość Nowozelandczyków. Mamy tu minimalistyczny i bezpośredni jak pytanie "Ruchasz się?" death/goregrind. Taki w średnim tempie, mocno rytmiczny, prawie że do tańca, mocno kwadratowy i śmierdzący cmentarzem. Na dobrą sprawę można powiedzieć, że podobne numery można bez większego wysiłku skomponować na jednaj próbie i wcale nie będę się kłócił, że jest inaczej. Nikt tu nie popisuje się umiejętnościami technicznymi, co nie znaczy, że chłopaki dopiero uczą się grać. Nie ma jednak sensu wymieniać innych zespołów w których się udzielają, bo nie o to tu chodzi. Ot, po prostu naszła ich ochota, by się odrobinę sprymityzować i połupać kamieniem o kamień na modłę uproszczonego Mortician. Zajebali zatem mocno zbasowaną sekcją, poluzowali solidnie struny, wrzucili głęboki rzygający wokal i grubymi nićmi uszyli dwie piosenki o wzruszających tytułach "Hacked Up For Bin Day" i "26 Tonne Piss Machine". I słychać doskonale, że dobrze się przy tym bawili. Dokładnie tak samo jak ja słuchając tego prymitywizmu. Naprawdę szkoda, że to demo trwa jedynie niecałe siedem minut, bo chciałoby się więcej. Zapytacie może, czy stracicie coś, jeśli olejecie ten materiał ciepłym moczem? Nie. Czy coś zyskacie? Tak, kilka radosnych chwil na tym zjebanym świecie. Ja słucham "2020 Demo" już z dwudziesty raz i jakoś nadal nie mam ochoty przestać.

- jesusatan

środa, 25 listopada 2020

Recenzja Speedkiller "Midnight Vampire"

 

Speedkiller

"Midnight Vampire"

Edged Circle / Helldprod Rec. 2020

Czy ja już wspominałem może, że w Minas Gerais się dzieje? Po bardzo dobrej EP-ce Krushhammer dziś przyszedł czas, by zapoznać się z kolejnym młodym zespołem z tamtych okolic. Speedkiller istnieją zaledwie dwa lata, a "Midnight Vampire" jest ich pierwszym oficjalnym wydawnictwem. Zawiera ono sześć utworów (jeśli nie liczyć introsa) osadzonych w klimatach death / thrash / speed/ black metalowych. I to rozłożonych mniej więcej w równych proporcjach. Brazylijczycy, mimo, iż po gębach widać, że gówniarze, bardzo dobrze odrobili lekcje u takich profesorów jak Bathory, Sarcofago, Sodom czy Mystifier. Wpływy tych, i wielu innych zespołów nietrudno usłyszeć praktycznie w każdym zakamarku tego niespełna półgodzinnego albumu. Jest to jednak tak zgrabnie poukładane po swojemu, że brak oryginalności jest tu ostatnią rzeczą, która by mi przeszkadzała w czerpaniu z tej muzyki ogromnej przyjemności. Zresztą chłopakom zapewne i tak nie o wynalezienie koła chodziło, lecz o podtrzymanie przy życiu płomieni buchających ku chwale starych bogów metalu. I ich nagrania z tego zadania wywiązują się nawet z nawiązką. Muzyka na "Midnight Vampire" chwilami podrywa z krzesła do dzikiego tańca, chwilami zwalnia, byśmy mogli spojrzeć Diabłu prosto w twarz, potem galopuje rytmicznie do przodu by niespodziewanie zajebać ostrą solówką. Mi tu się wszystko klei i układa w bardzo solidny kawałek metalowego rzemiosła. Może nie rzucający od razu na kolana, ale przecież nie w jeden dzień Carycę Katarzynę wydymano. Po raz kolejny wznoszę zatem w górę puchar złocistego napoju za zdrowie wszystkich demonów z brazylijskiego stanu, tych starych i tych młodych. Włączcie sobie Speedkiller i czyńcie podobnie.

- jesusatan

Recenzja CÉNOTAPHE „Monte Verità”

 

CÉNOTAPHE

„Monte Verità”

Nuclear War Now! Productions 2020

 

Francuski duet Cénotaphe, który miałem już przyjemność recenzować na łamach Apocalyptic Rites przy okazji ich zeszłorocznej Ep’ki zwącej się „Empyrée” kolejny raz udowadnia, tym razem na swym, wydanym w tym roku pierwszym, pełnym albumie, że w sposób wręcz mistrzowski łączy w swej muzyce tradycyjny, surowy, zimny Black Metal, charakterystyczny dla skandynawskiej II fali ze wskazaniem na Norwegię z atmosferycznym, przepełnionym mrokiem i melancholią, klimatycznym graniem, które swe największe triumfy święciło również w latach 90-tych. „Monte Verità” to właśnie nieco ponad 46 minut takiego na wskroś klasycznego, kanonicznego wręcz, czarnego szarpania strun opartego na chropowatych, jadowitych, mizantropijnych riffach przywodzących na myśl „A Blaze in the Northern Sky” wiadomo kogo, czy też „Those of the Unlight”, siarczystej sekcji z ziarnistym basem i agresywnych, zaprawionych nieco depresją wokalizach. Okazjonalne, nawiedzone, pełne pasji, czystsze zaśpiewy, oraz oszczędnie użyty na drugim planie, nastrojowy klawisz także oparte są w większości na ogranych już miliony razy patentach, jakie stosowało się bez mała trzy dekady temu wstecz. Pomimo tego, a może należałoby powiedzieć, dzięki temu ta stworzona z doskonale już znanych wzorców muzyka hipnotyzuje i wciąga, oraz powoduje, że na wspomnienie starych czasów niejeden słuchacz wzruszy się aż do cewki moczowej. Album ten, oparty w głównej mierze na pracy gitar wręcz kipi szczerą, lodowatą agresją, ale zarazem posiada czarujący, średniowieczny klimat, tworzony przez niebanalne melodyjne akcenty i pewne rozwiązania rytmiczne, dzięki któremu zawarta tu muza ma cechy długiej, samotnej, bolesnej, rozpaczliwej drogi ku oświeceniu. Wszystkie liryki są tu artykułowane w języku francuskim, dzięki czemu ta produkcja błyszczy charakterystycznym, mizantropijnym szlifem. Atmosfera alienacji i odrzucenia, jaka bije z tych dźwięków, jest wręcz obezwładniająca. Płytka ta zachowuje także swoistą równowagę pomiędzy dzikością, melodią, a klimatycznymi akcentami, a to, co początkowo jest standardowym Black Metalem,  często przeradza się i przyjmuje bardziej epickie, atmosferyczne, wypełnione gorzko surowym, ponurym mistycyzmem tekstury. Naprawdę bardzo dobry w swej klasie, szczery,  tradycyjnie jadowity, urzekający bezpośredniością i klasycznym, chaotycznym, czarnym blaskiem album. Dla każdego fana oldschool’owych, czarcich dźwięków pozycja do obowiązkowego zakupu. Na zakończenie dodam tylko, że za 12”, vinylowy placek odpowiada Nuclear War Now! Productions, natomiast wersje: cd, mc i digital zostały wydane pod skrzydłami Ossuaire Records.

 

Hatzamoth

wtorek, 24 listopada 2020

Recenzja Krushhammer "Speed Blacking Hell"

 

Krushhammer

"Speed Blacking Hell"

Helldprod Rec. 2020

Belo Horizonte. Mówi wam to coś? Jak nie, to proszę łaskawie przejść do innego artykułu, bo jakoś nie mam dziś ochoty na wykład. Pozostałych zapewne cieszy fakt, że stan Minas Gerais nadal pozostaje płodny i nie żyje jedynie zamierzchłą przeszłością. Oto dzięki zaradności Helldprod Records możemy się cieszyć choćby takimi wydawnictwami jak "Speed Blacking Hell", EP-ki wydanej w zeszłym roku przez sam zespół a dziś wznawianej przez wspomniany label w formacie kasetowym. I niby to jedynie nieco ponad dziesięć minut a jak cieszy. Brazylijczycy tworzą muzykę, którą kiedyś nazywało się po prostu metalem. Może mało oryginalne i absolutnie nie odkrywcze to granie, za to brzmiące bardzo szczerze i mocno kopiące dupsko. Zresztą już sam tytuł wiele wyjaśnia i nie pozostawia niedomówień. Speed metal w wykonaniu Krushhammer jest owłosiony, ma dwa rogi, długi ogon i zdecydowanie śmierdzi mu z ryja. Nie ma w nim żadnych alpejskich kombinacji. Można powiedzieć, że jest wręcz nieco schematyczny. Słyszymy tu mieszankę prymitywnej perkusji, stukającej monotonne umpa umpa by za chwilę przejść w szybsze partie jak żywo kojarzące się ze stylem DD Crazy, szorstkiego, wkurwionego wokalu i riffów odwołujących się nie tylko do mistrzowskiego Sarcofago, ale także innych klasyków, jak Sodom czy Venom. Brzmienie EP-y jak na hołdujący wspomnianym przed chwilą nazwom zespół przystało, jest bardzo organiczne i pełne niedociągnięć, za to w stu procentach naturalne. Czuć, że ta muza wypływa prosto z serducha i dlatego słucha się jej po prostu zajebiście. Jeśli natkniecie się gdzieś na tą kasetkę, to bierzcie ją w ciemno. Dobra rzecz to jest.

- jesusatan

Recenzja DWARROWDELF „Evenstar”

 

DWARROWDELF

„Evenstar”

Northern Silence Productions 2020

Northern Silence Productions to wytwórnia, która zrzesza najwięcej chyba muzyków metalowych zakochanych w twórczości Tolkiena lub jak kto woli najwięcej fanów Tolkiena zakochanych w muzyce metalowej. Dwarrowdelf, jak zapewne się domyślacie, idealnie wpisuje się w ten ugruntowany już na scenie trend, który ma tyle samo oddanych zwolenników, co i zagorzałych przeciwników. I choć wiele już w tym stylu zostało powiedziane, to jednak czwarty album tego jednoosobowego horda z Wysp Brytyjskich cały czas ma niemało do zaoferowania, zwłaszcza fanom klimatycznego grania. Przede wszystkim nie jest to typowy, symfoniczny Black Metal, choć i takie akcenty znajdują się na tej płycie. Na „Evenstar” w znacznie większej mierze do głosu dochodzi melodyjny Death/Doom Metal. Parapet nie dominuje na tej produkcji, choć jest go tu sporo i bardzo dobrze buduje magiczny, podniosły klimat. Prym wiedzie tu wiosło, które wykonuje świetną robotę. Melancholijne, atmosferyczne riffy bardzo dobrze bujają, ale to ciekawe harmonie i wyśmienite, chwytliwe  partie solowe o narracyjnym charakterze budują napięcie i w dużym stopniu definiują ten materiał. Równa, solidnie bijąca sekcja robi swoje, a różnorodne formy wokalnej ekspresji i nieco folkowych naleciałości podkręcają epicki feeling charakterystyczny dla powieści fantasy. Oczywiście i na tej płycie można odnaleźć inspiracje twórczością mistrzów z Summoning, ale słyszymy tu także wpływy Agalloch, Elderwind, Saor, Insomnium, czy In Mourning. Jeżeli chodzi o produkcje albumu, to prawdę powiedziawszy, mogłaby być lepsza. Mimo tego, że wszystko brzmi mocno, intensywnie i dosyć soczyście, to poziomy głośności niektórych instrumentów nieco falują, co troszkę mnie drażni, choć cześć z Was zapewne powie, że się czepiam. Choć to nie do końca moja bajka i może nie wszystko tu działa perfekcyjnie, to w swojej klasie to z pewnością dobry album, który wśród zwolenników klimatycznego Metalu znajdzie jak amen w pacierzu wielu oddanych wyznawców. Jak dla mnie do obsrania daleko, ale dla relaksu posłuchać raz na jakiś czas można.

 

Hatzamoth

Recenzja EMYN MUIL „Afar Angathfark”

 

EMYN MUIL

„Afar Angathfark”

Northern Silence Productions 2020

A teraz propozycja dla tych, którzy mają ochotę na ponad godzinę oderwać się od gównianej rzeczywistości iprzenieśćdo świata, w którym rządzą smoki, elfy, krasnoludy, gobliny, czarodzieje, plugawi orkowie, trolle, demony wszelakiego asortymentu i inne takie magiczne istoty. W takich bowiem klimatach rodem z powieści fantasy oczywiście ze wskazaniem na mistrza tej sztuki J.R.R. Tolkiena porusza się, i to bardzo sprawnie Emyn Muil, czyli projekt,  za który w całości odpowiada Saverio Giove. „Afar…” to już jego trzeci długograj wypełniony po brzegi Epickim, Atmosferycznym Black Metalem, który dla fanów takiego gatunku będzie z pewnością bardzo dobrą produkcją. Filozofii specjalnej tu nie ma. Jak to w takiej stylistyce bywa, dominują podniosłe elementy symfoniczne tworzone przez wysunięty do przodu parapet, który buduje nieco mglisty, tajemniczy, fantazyjny, momentami przepełniony mrokiem nastrój. Pulsujące dosyć mocno, schowane nieco za klawiszem, bitewne bębny płyną swobodnie, wyznaczając tej opowieści, miarowy, równy rytm. Surowe, ponure nierzadko riffy z wyważonymi, często melancholijnymi melodiami rozwijają fabułę zdarzeń, a złowieszczy scream dodaje płycie odrobiny pikanterii, grozy i mrocznych wibracji. Usłyszymy tu także kilka struktur nieco bardziej zorientowanych na folk, odrobinę dobrze zastosowanych, damskich wokaliz, szeptówi rytualnych deklamacji. Mocno kojarzy się to, co zrozumiałe, z twórczością mistrzów gatunku, czyli z Summoning, jednak można tu także odnaleźć akcenty łączące się z dźwiękami znanymi z płyt Elffor, Caladan Brood, Mirkwood, Dwarrowdelf, Druadan Forest, Sojourner, czy Forlorn Citadel. Fajnie to wszystko płynie i nie uciska specjalnie na kore mózgową, zatem bardzo dobrze się tego słucha i można się przy tej muzyce nieco zrelaksować. Nie mógłbym co prawda obcować z takimi produkcjami non stop, ale raz na jakiś czas, jeżeli albumy te są na odpowiednio wysokim poziomie (a trzecia płyta Emyn Muil taki poziom trzyma), sprawia mi to niekłamaną przyjemność. Fanom atmosferycznego, podniosłego, epickiego Black Metalu tej produkcji polecać nie muszę, gdyż zapewne już jakiś czas kreci się ona w ich odtwarzaczach, a jeżeli ktoś z niezdecydowanych  ma ochotę na niezobowiązującą randkę w krainie Tolkiena, tego zapraszam na małe co nieco z „Afar Angathfark”. Nie będzie zawiedziony.

 

Hatzamoth

poniedziałek, 23 listopada 2020

Recenzja 200 STAB WOUNDS „Piles of Festering Decomposition”

 

200 STAB WOUNDS

„Piles of Festering Decomposition” (Ep)

Maggot Stomp 2020

No, takie debiuty to ja kurwa lubię! Zespół wyłazi spod kamienia (w tym wypadku amerykańskiego) i napierdala tak, że chcąc nie chcąc człowiek wyskakuje z kapci. Taki właśnie syndrom wywołał u mnie w tym roku zespół o słodziutkiej nazwie 200 Ran Kłutych i ich debiutancka Ep’ka o równie wdzięcznym tytule ”Piles of Festering Decomposition”. Są to, co prawda tylko trzy wałki i niecałe 8 minut muzyki, więc wyrokować nic nie można, ale ten materiał wg mnie bardziej niż dobrze rokuje na przyszłość. Spotykamy się tu z ciężkim, rytmicznym, miażdżącym Metalem Śmierci, który gniecie konkretnie i robi słuchaczowi solidne kuku. Wykurw ma ta produkcja naprawdę zajebisty, a mieszają się tu wpływy ciężkiego łomotu à la Incantation z mocarnymi, okrutnie wgniatającymi w glebę akordami znanymi z płyt Devourment i przecudnej urody, smaczną, krwawą jazdą charakterystyczną dla Cannibal Corpse, a do tego ma to wszystko groove, którego nie powstydziliby się członkowie Six Feet Under. Brzmi to soczyście i tłusto, więc wpierdol jest bardzo konkretny,  poniewierają te trzy wałki z potworną siłą, a do tego wyśmienicie się ich słucha. Ci faceci naprawdę wiedzą, jak tworzyć bardzo dobry, energetyczny, zakorzeniony w klasyce gatunku, krwawy, zagęszczony Death Metal zalatujący z lekka wonią rozkładu. Póki co, jest bardzo dobrze, mam nadzieję, że grupa wkrótce potwierdzi pokładane w niej nadzieje i wyda album, który zmiażdży w chuj wszystko, co wejdzie mu w drogę.

 

Hatzamoth

Recenzja MOON AND AZURE SHADOW „Age of Darkness and Frost”

 

MOON AND AZURE SHADOW

„Age of Darkness and Frost”

Repose Records 2020

 

Drugi, wydany w tym roku jako 12”placek i digi-pack cd formatu A5, pełny album tego jednoosobowego projektu ze Stanów to książkowy wręcz przykład atmosferycznego, symfonicznego Black Metalu. Fani takich dźwięków będą tą płytą zapewne zachwyceni, a oponenci takiego stylu mogą w zasadzie już teraz zakończyć czytanie tej recenzji. Dominującą rolę odgrywają tu oczywiście podniosłe, rozbudowane, epickie, majestatyczne klawisze, które tworzą tu filmową wręcz opowieść utrzymaną w scenerii świata fantasy opowiadającąo mroźnych królestwach, wielkich wojownikach, smokach i tego typu historiach. Usłyszymy tu zatem także bitewne odgłosy pośród śnieżnej zawieruchy, śnieg trzeszczący pod butami, mroczne wichry z dupy itd., itp. Parapetu tu naprawdę dużo i nie są to tylko monotonne plamy dźwiękowe. Partie syntezatorów są dobrze wykonane i emanują potęgą, więc jak ktoś lubi, gdy instrument ten wiedzie prym na danej produkcji, to „Age of Darkness and Frost” zrobi mu dobrze, jak amen w pacierzu. W całą tę opasłą symfonikę wpleciono elementy Black Metalowe na czele z surowymi riffami i rzetelną sekcją, a wszystko to przyozdabia klasyczny, mroczny scream i melodeklamacje o narracyjnym charakterze. Gdy już wiosło przebije się przez ten pompatyczny monolit, to trzeba przyznać, że rzeźbi całkiem dobre, jadowite, siarczyste riffy, które mogłyby się znaleźć na niejednej płycie z klasyczną diabelszczyzną. Niestety nie następuje to zbyt często. Beczki z kolei są suche i kartonowe, bez choćby odrobiny ciężaru, że o jakiejś większej sile wyrazu nie wspomnę.Z tą płytką jest trochę tak, jak z owocowym jogurtem z Biedronki – 2% wsadu owocowego, a reszta to cukier i zagęszczacze. Nawet biorąc pod uwagę specyfikę tego gatunku, uważam, że album ten jest zbyt płaski, brakuje mu siły, mocy i pewnej porywającej jakości, jaką posiadają choćby płyty Summoning. Podobno tegoroczna edycja była remasterowana? Odnoszę jednak wrażenie, że ponownemu masteringowi poddano jedynie orkiestracje, a o reszcie zapomniano. Korzystniejsze byłoby niewątpliwie umieszczenie tu większej ilości Black Metalowych akcentów, które podkręciłyby nieco ten krążek, ale niestety wizja twórcy była inna. Jak już wspominałem na wstępie miłośnicy klimatu i parapetu zajmującego lwią część tej produkcji łykną „Age of Darkness…” niczym pelikany, dla mnie to album na jedno przesłuchanie, a i do tego muszą wystąpić sprzyjające okoliczności (sporo alkoholu i ciemność naokoło).

 

Hatzamoth

sobota, 21 listopada 2020

Recenzja Abysmal Lord "Cathedral"

 

Abysmal Lord

"Cathedral"

Serpents Head Reprisal 2020

Las rośnie wolno, płonie szybko! Słuchając nowej EP-ki Abysmal Lord pomniała mnie się ta tabliczka, którą można było spotkać chodząc onegdaj na grzyby. Powód tego skojarzenia jest banalny. Mimo iż "Cathedral" trwa niewiele ponad dziesięć minut, niesie ze sobą całkowite zniszczenie i totalną pożogę. Jest niczym ogień trawiący wszystko na swojej drodze, pozostawiający po sobie jedynie zgliszcza. Kto zna zespół, ten wie, a kto nie zna, ten może szybko się domyśleć, choćby po oprawie graficznej materiału, z czym mamy tu do czynienia. Amerykanie dewastują światoprzestrzeń za pomocą black/death metalowego podmuchu o mocno kanadyjskim odorze. Równie łatwo się zorientować, że panowie prochu na nowo nie wymyślają. Oni go jedynie odpalają w sześciu przygotowanych metodą chałupniczą pociskach. Czy to wydawnictwo wnosi cokolwiek nowego do wiadomego gatunku? Oczywiście kurwa że nie! Bo przecież nie o innowacje tutaj chodzi. Ta EP-a i tak nie przekona żadnego nie-maniaka Ross Bay, że monotonne dudnienie wspomagane chaotycznymi riffami, raz mielącymi powoli, raz rozrywającymi na strzępy, to muzyka jego życia. Nie przekonają go także nakładające się na siebie, przesterowane wokale, brzmiące jak przekrzykujące się demony rozrywające na strzępy konające anioły. Ten materiał trafi jedynie w ściśle określony target. Wspomniałem na początku o płonącym lesie. Prawdę mówiąc "Cathedral" kojarzy mi się bardziej z płonącym magazynem butli gazowych. Gdy wydaje się, że płomienie już dogasają, następują kolejne eksplozje potęgujące ten totalny rozpierdol. Rozjeb maksymalny, czacha rozkurwiona. Dziękuję, do widzenia.

- jesusatan

Recenzja NEKROVAULT „Totenzug: Festering Peregrination”

 

NEKROVAULT

„Totenzug: Festering Peregrination”

Ván Records 2020

Pierwszy album długogrający niemieckiego Nekrovault to bardzo rzetelna produkcja. Kwartet z Bawarii rzeźbi bowiem ciężki, smolisty, dosyć obficie obsypany gruzem Death Metal, który słodkawo śmierdzi zgnilizną i miażdży konkretnie. Beczki gniotą tu bezlitośnie, ponury, mulisty bas wlewa w te kompozycje całą masę zapleśniałego śluzu, zagęszczone, głębokie wiosła niespiesznie i bezlitośnie patroszą, z sadystyczną przyjemnością wywlekając parujące, jeszcze ciepłe wnętrzności, a niski, mroczny growling ryje głęboko w błotnistej mazi. Dźwięki zawarte na „Totenzug…” mogą kojarzyć się nieco z Incantation, najcięższymi wałkami z twórczości Runemagick, czy równymi, wgniatającymi w podłoże walcami Bolt Thrower. Niemało tu także dychotomicznych, atonalnych struktur, które okrutnie przetaczają się przez beret, robiąc z niego krwawą sieczkę. Tłuste, miazmatyczne, przesycone pleśnią i cuchnącym pyłem brzmienie dodaje tej płycie wyrazistości, przytłaczającej siły i wzmacnia zawiesisty, złowieszczy klimat, panujący na tej produkcji. Sporo tu naprawdę konkretnego, ciężkiego, gnijącego, gniotącego mocarnie Śmierć Metalu, słucha się tego niezgorzej, a drobny gruz wymieszany z gorącą smołą zgrzyta między zębami. No i niby wszystko gra i buczy…z tym że nie do końca. Nie wiem, po jakiego chuja Niemcy przesadnie momentami kombinują, jak koń pod górę i wplatają w ten intensywny, zwarty monolit pasujące tu jak wół do karety, melodyjne fragmenty, które gdyby nie sound tego materiału, można by użyć z powodzeniem na słodziutkich płytach z gatunku Melo-Death. Wygląda to tak, jakby zespół cały czas poszukiwał jeszcze własnej tożsamości i nie mógł się zdecydować, co tak do końca chce grać. Niestety mocno rzutuje to na końcową ocenę tej płyty, która gdyby nie te zbędne popierdółki byłaby materiałem bardzo dobrym, a tak można o niej powiedzieć tylko tyle, że jest rzetelna i fachowa. Mimo wszystko z tej mąki może być jeszcze bardzo dobry kawał zapleśniałego chleba, o ile tylko Nekrovault obierze odpowiednią ścieżkę w mroku, nie będzie się niepotrzebnie rozdrabniał i w dobrym kierunku skrystalizuje swoje chore wizje. Jak na razie jest solidnie…tylko solidnie.

 

Hatzamoth

piątek, 20 listopada 2020

Recenzja Phalanx Inferno "The Age of Anti-Aquarius"

 

Phalanx Inferno

"The Age of Anti-Aquarius"

Godz Ov War 2020

Cześć, co słychać, wszystko dobrze? No to luzik, u mnie niekoniecznie. Chcecie trochę Kozła? To nie kupujcie biletu do zoo, bo w chuj drogo, tylko sobie odpalcie nowy mini Phalanx Inferno, co go właśnie lada chwila wyda niezastąpiona Godz Ov War. Tu kozła znajdziecie nie tylko na okładce, ale przede wszystkim w muzyce. No ale po tej wytwórni nikt się raczej szant czy gospeli nie spodziewa? Amerykanie z Texasu (z TEXASU, kurwa, nie z LASU! Czytaj uważnie) częstują nas małym, bo trwającym zaledwie dwadzieścia pięć minut, kawałkiem koziego bobka w najbardziej wykwintnym, staroszkolno-deathmetalowym wydaniu. Napisałem "zaledwie", bo ja się tym do syta nie nawąchałem. A cuchnie toto przecudnie. Wczesnym Vaderem (zwłaszcza gdy wchodzą ponadprzeciętnej jakości solówki) i Florydą, przede wszystkim tą spod znaku Morbid Angel i Deicide. A ten zapach powinien automatycznie wywołać ślinotok u każdego fana starego deta, bo wiadomo, co to oznacza. Muza Amerykanów oparta jest na dobrym riffie, chwytliwych (oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu) patentach i analogowym brzmieniu. Jest w niej zachowana pradawna formuła, dzięki której można cieszyć się zarówno odpowiednią dawką brutalizy co melodii, bez przeginki w żadną ze stron. Utwory na "The Age of Anti-Aquarius" są bardzie wyważone i skonstruowane tak, by zadawać ciosy prosto w ryj, jednocześnie utrzymując słuchacza przytomnego i gotowego na kolejne rundy kopania się z kozłem. A tych można odbyć (sam jesteś ODBYT patafianie!) wiele i zawsze znajdzie się ochota na jeszcze jeden dodatkowy sparing, tym większa, że z czasem poznajemy przeciwnika dokładniej. Na deser dostajemy jeszcze cover Celtic Frost i można z poobijaną mordą udać się do lodówki w celu małej regeneracji (Kurwa! Nie dege... aaa zresztą jeden chuj, może i masz rację). Jak by nie słuchać, ten mini to solidny strzał z koziego kopyta w sam środek czoła. To co, chcecie trochę Kozła?

- jesusatan

Recenzja OBLIVION GATE „Wisdom of the Grave”

 

OBLIVION GATE

„Wisdom of the Grave”

Aeternitas Tenebrarum Musicae Fundamentum 2020

 

Na początek krótka historia tego wydawnictwa. „Wisdom of the Grave” ukazało się początkowo w 2019 roku jako Ep’ka i egzystowało tylko w formie digital. Po podpisaniu papierów z ATMF dorzucono do tego materiału dwa nowe wałki, podrasowano szatę graficzną i tak oto Ep’ka przepoczwarzyła się w pierwszy, pełny album, który Anno Bastardi 2020 wydany został ponownie w formie digital i jako digipack cd. Jeżeli zaś chodzi o stronę muzyczną tej płytki, to obcujemy tu z mulistym, ociężałym, ryjącym beret Doom Metalem wzbogaconym o mroczne, dysonansowe zagrywki zaczerpnięte z nawiedzonego, modlitewnego Black Metalu, choć jest to trochę uproszczona definicja, bowiem muzyka tego jednoosobowego, fińskiego projektu wymyka się delikatniejednoznacznym określeniom (co specjalnie nie dziwi, jeżeli wodzirejem tego okrętu jest muzyk znany z Ævangelist, czy Obscuring Veil). Opasłe, ołowiane riffy wirują bezustannie, wyciekając cyklicznie na powierzchnię i gniotąc potwornie, sekcja przypominająca swą strukturą ogromne, neolityczne bloki skalne miażdży bez mrugnięcia okiem, a ponury, głęboki, czysty wokal z wyraźnie gotycką nutą zagęszcza jeszcze bardziej grobową, zalatującą stęchlizną, niepokojącą atmosferę tego krążka. Mrok jest tu naprawdę gęsty, nieprzenikniona ciemność wypełnia każdy, znajdujący się na tej produkcji dźwięk, a podczas odsłuchu „Mądrości Grobu” niemal czuć w powietrzu trumienny aromat i słodkawą woń znajdującego się wewnątrz niej martwego ciała. W twórczości Oblivion Gate spotykamy również wyraźny dotyk psychodelicznej awangardy, więc sączące się stąd, smoliste tekstury konkretnie drylują łepetynę i u słabszych jednostek mogą powodować stany depresyjno-lękowe połączone z oddaniem stolca na plecy. Statyczna, celowo zadymiona, mglista, niemal pierwotna produkcja idealnie pasuje do tej ciężkiej, cmentarnej, zagęszczonej, dysharmonijnej muzy i sprawia, że zawarte tu wałki swą intensywnością niezwykle aktywnie oddziałują na korę mózgową, hipnotyzując i uzależniając lepiej niż niejedna używka (poza mało szkodliwym alkoholem rzecz jasna). Naprawdę bardzo dobry to album, tylko trzeba poświęcić mu nieco czasu, aby wgryźć się w te zwarte struktury i wibrujące złowrogo aranżacje. Nie jest to z pewnością muzyka dla każdego, ale mnie podobają się te chore, przesycone śmiercią, surowe dźwięki. Z ciekawością czekam na kolejny głos zza grobu w wykonaniu fińskiej Bramy Zapomnienia.

 

Hatzamoth

Recenzja DET GAMLE „Rex Lucifer”

 

DET GAMLE

„Rex Lucifer”

Mara Productions 2020

 

O, kurwa mać, jak zapierdala czas! Jeszcze niedawno Det Gamle Besatt, a obecnie Det Gamle, czyli reaktywowany po latach, pierwszy skład Besatt wydał swój pierwszy mini zatytułowany „Primary Evil”, a tu już otrzymujemy wydany w tym roku przez Mara Productions, trzeci długograj hordy. „Rex Lucifer” to prawie 43 minuty Black Metalu, ale Black Metalu  zagranego w zdecydowanie inny sposób, jeżeli weźmiemy pod uwagę dzisiejszą scenę Czarciego Łomotu. Cały czas przewija się tu surowy, złowieszczy, norweski, korzeń znany doskonale z twórczości Besatt, aczkolwiek na tej płycie dominuje bardziej Heavy Metalowa formuła, oczywiście odpowiednio zła, mroczna i bluźniercza. Bardzo dużo tu także nawiązań do czarnego grania lat 80-tych i liderów ówczesnej sceny z Venom, Celtic Frost, Possessed, Root, czy naszym Katem na czele. Dominują tu raczej marszowe tempa i przysadziste, jadowite riffy, a przewijający się klawisz i okazjonalne, bardzo dobre frazy pewnej niewiasty tworzą piekielną, rytualną atmosferę pełną grozy i zawiesistego, cmentarnego feelingu. Diabeł zdecydowanie odcisnął tu swoje piętno! Niektóre patenty, co prawda trącą trochę myszką, ale kurwa, jest to nasza mysz z wypalonym nad pyszczkiem, odwróconym krzyżem, więc takich myszy, to ja bardzo chętnie przygarnę całe stado. Wszystkie wokalizy są tu w języku polskim, co nadaje tej produkcji charakterystycznego szlifu i co zrozumiałe kojarzy się mocno z wczesnymi, gardłowymi wyczynami Romana Kostrzewskiego. Jednym spodoba się ten materiał, innym nie, ale niezaprzeczalne jest, że „RexLucifer” zdecydowanie ma swój własny charakter. Ogólnie rzecz biorąc leży mi strasznie ten album. Chłopaki nie filozofują, nie dzielą włosa na czworo i nie dumają nad znikomością chrabąszcza, tylko bezpośrednio i z odpowiednim kopem napierdalają dla Szatana. Jestem pewien, że podobnie jak teraz, tak i za kilka lat ten krążek będzie się u mnie co pewien czas kręcił w odtwarzaczu, w przeciwieństwie do rzeczy, które teraz wydają się odkrywcze i przełomowe, gdyż to zaprawdę zajebisty Black Metal, tyle że w nieco innej odsłonie.

 

Hatzamoth

czwartek, 19 listopada 2020

Recenzja MAGGOT VOMIT AFTERBIRTH „Encased in Festering Flesh”

 

MAGGOT VOMIT AFTERBIRTH

Encased in Festering Flesh” (Ep)

Horrendous Manifestation Records 2020

Debiutancka Ep’ka teksańskiego Maggot Vomit Afterbirth to rzecz dla obłąkanych ekstremistów lubujących się w brutalnym, przesterowanym, walącym gnijącymi zwłokami, old school’owym Goregrind’owym wypruwaniu wnętrzności. Takie bowiem chore, zaropiałe i cudnie miażdżące dźwięki znalazły się na tej produkcji. „Zamknięty w Gnijącym Ciele” to 10 minut klasycznej, barbarzyńskiej rzezi na pełnej piździe utrzymanej w najlepszych kanonach gatunku. Beczki z charakterystycznym, wysoko ustawionym werblem młócą z potworną siłą, gruby bas bestialsko rozrywa ciało i gruchocze kości, ociekające krwią i żółcią wymieszaną z wymiocinami riffy poniewierają okrutnie, a ekstremalne, wynaturzone, przesycone flegmą, bulgoczące wokalne idealnie wręcz dopełniają tę tradycyjną, patologiczną układankę. Rozpierdol jest tu konkretny, nie ma lizania się po fujarach, ani srania po krzakach. Brzmienie jest ciężkie, muliste i zawiesiste, jednak zarazem wystarczająco selektywne, więc przy całym swym okrucieństwie nie jest to jedna, nieczytelna ściana dźwięku. Lubię raz na jakiś czas zanurzyć się w takiej walącej zgnilizną muzycznej masakrze, więc produkcja Maggot Vomit Afterbirth przypadła mi do gustu i niezgorzej przeorała mózgownicę. Oczywiście jest to propozycja kierowana do bardzo wąskiego grona najbardziej zboczonych popierdoleńców, gdyż nie każdy będzie w stanie wytrzymać tak intensywne i przesycone chorobliwymi wibracjami dźwięki. Jeżeli zatem podobnie jak ja lubicie choćby raz na jakiś czas zakosztować klasycznego, soczystego, gnijącego mięcha i jeszcze ciepłych, wilgotnych podrobów, to zapraszam do stołu na ucztę z „Encased…”, jest tu czym się nażreć.


Hatzamoth

Recenzja SICULICIDIUM „Az Alámerülés Lárvái”

 

SICULICIDIUM

Az Alámerülés Lárvái”

Sun & Moon Records 2020

Z rumuńskim Siculicidium miałem styczność stosunkowo niedawno, przy okazji recenzowania dla tego szacownego magazynu ich wydanej w 2019 roku Ep’ki o tytule, którego nie chce mi się przytaczać, gdyż był on w jakimś barbarzyńskim języku. Dwa wałki, które się tam znalazły były na swój sposób intrygujące i ciekawie skonstruowane, a z drugiej strony nie potrafiły mnie tak do końca do siebie przekonać. A jak sprawa wygląda z trzecim, długogrającym albumem grupy, który ujrzy światło dzienne (i nocne) 26.11.2020 r.? Moim skromnym zdaniem zdecydowanie lepiej, bowiem całość poszła bardziej w stronę surowego, klasycznego Black Metalu, raz bardziej klimatycznego z okazjonalnym wykorzystaniem parapetu i gitarowych miniatur, a raz siarczystego, walącego oddechem i spermą Rogatego. Nie jest to jednak typowe, sztampowe granie. Duet z Transylvanii nadal robi wszystko po swojemu, trudno to jednoznacznie zaklasyfikować i próżno szukać w aktualnej muzyce Siculicidium powiązań ze współcześnie wykonywanym na przeróżne sposoby Czarnym Metalem. W tym właśnie tkwi ogromna siła tego materiału. Niby tradycyjnie, diabolicznie i surowo, a jednak nieco inaczej. Czyli właściwie jak? Ja tu słyszę sporo patentów charakterystycznych dla Venom, wczesnego Bathory, Hellhammer, czy Celtic Frost, które sowicie doprawiono korzennym, złym Heavy Metalem i nieco więcej niż odrobiną pogardliwego, brudnego Punka ubierając ten konglomerat w brzmienie ukierunkowane bardziej w stronę II fali czarciego szarpania strun. Z jakichkolwiek wpływów by nie korzystali, jedno jest pewne. Podoba mi się to, jak chuj i zdecydowanie jest w tym Diabeł. „Larwy Zatopienia” odkrywają przed nami kolejne, piekielne kręgi, a jest ich siedem i trwają łącznie trochę ponad 44 minuty. Niczego niepodejrzewający słuchacz daje się wciągnąć w te szatańskie wersety, a po pewnym czasie nie ma już odwrotu i człowiek brnie w te dźwięki, zapadając się w nie coraz głębiej. A wszystko to dzieje się dzięki równej, utrzymanej w średnich, marszowych tempach sekcji z wychylającym się niekiedy basem, jadowitym, zimnym, chropowatym riffom, oszczędnie użytym ubarwiaczom, o których wspominałem gdzieś wyżej i ponurym, demonicznym wokalizom przywodzącym na myśl pana, który swego gardła użyczył na „De Mysteriis Dom. Sathanas”. Niesamowita wręcz, odpychająca płyta ucieleśniająca pierwotny, nieczysty etos i majestat wczesnego Black Metalu. Jeżeli rumuński duet nadal będzie podążał tą ścieżką, to ja jestem kurwa zdecydowanie za, a jak będzie, czas pokaże. Jak na razie jest w pytę.


Hatzamoth

Recenzja VOID MOON „The Autumn Throne”

 

VOID MOON

The Autumn Throne”

Sun & Moon Records 2020

Przed nami ponure, szare, jesienno-zimowe dni ciągnące niczym tasiemiec wyłażący z dupy, lub jak produkowany za komuny papier toaletowy o właściwościach ściernych. Idealnym, muzycznym podkładem pod ten niewesoły czas jest trzeci album długogrający Szwedów z Void Moon. „The Autumn Throne” to bowiem kawał bardzo dobrego, ciężkiego, tradycyjnego Doom Metalu opartego na najlepszych gatunkowych wzorcach. Opasłe, tłuste, epickie riffy przetaczają się po słuchaczu z niewiarygodną siłą, tworząc jednocześnie zawiesisty, mglisty, jesienny klimat, równe, mocarne beczki wspomagane grubym basem gniotą konkretnie, a mocny, klasycznie czysty wokal o świetnej artykulacji, inspirowany dosyć wyraźnie stylem Roberta Lowe’a, robi tu doskonałą robotę, idealnie wplatając się w te podręcznikowe wręcz dźwięki i podkręcając dodatkowo zagęszczoną, zaprawioną mrokiem, podniosłą atmosferę tego krążka. W tę monolityczną konstrukcję wkomponowano instrumentalne, gitarowe miniatury, które zapewniają odpowiednią przestrzeń i chwilę oddechu. Nawet typowo balladowe akcenty nie rażą specjalnie, choć osobiście uważam je za absolutnie zbędne i niewiele wnoszące do tego materiału. Sound tego krążka wbija w glebę, ale mimo swego ciężaru, zawarte tu dźwięki są selektywne, więc bardzo dobrze słucha się tej płytki, a poszczególne wałki szybko zagnieżdżają się pod kopułą, czego doskonałym przykładem mogą być: „The Raven Will Not Return”, „Invulnerable”, „Afternoon Towning”, czy miażdżący „To Outlive Myself (No Turning Back)”. Słychać wyraźnie ślady dziedzictwa Black Sabbath, Candlemass, Solitude Aeturnus, czy Solstice, tak więc miłośnicy wymienionych tu grup mogą całą twórczość Void Moon łykać w ciemno bez zapijania. I cóż tu więcej dodać, skoro w zasadzie wszystko zostało już napisane? Nie pierdolić zatem tylko słuchać i płyty kupować! Premiera już niebawem (26.11.2020). Bardzo dobry, kanoniczny Doom Metal. Tego mi było trzeba.


Hatzamoth

środa, 18 listopada 2020

Recenzja Whipstriker / Hate Them All "Strike of Hate"

 

Whipstriker / Hate Them All

"Strike of Hate"

Old Temple 2020

Recenzje wydawnictw takich jak split Whipstriker / Hate Them All można pisać w zasadzie po jednym odsłuchu. Albo inaczej – one piszą się same. Bo tego typu muzyka jest tak jednowymiarowa i bezpośrednia, że od razu wiesz – kochasz albo zlewasz ciepłym moczem. Ja kurwa kocham i od pierwszych chwil z "Strike of Hate" wyskakuję z kapci. Obie kapele istnieją już ponad dziesięć lat, co nie przeszkadzało mi być do tej pory pozerem i nie znać ani jednaj nutki ich twórczości. No to nadrabiany. Whipstriker to brazylijska brygada obracająca się w klimatch Venom zmieszanego z Celtic Frost. Mocno rock'n'rollowe riffy mieszają się tu z typowo szwajcarskim sznytem a pojawiająca się w międzyczasie solóweczka śmierdzi na kilometr Bathory. Nikt tu nawet nie stara się stwarzać najmniejszych pozorów jakiejkolwiek oryginalności, czego dowodem chamsko naśladowane pod Cronosa wokale. Perka stuka tu tak schematycznie, że przy którymś tam odsłuchu żona zaczęła uczyć moją młodszą latorośl klaskać. Jest tak jednolicie, że bardziej techniczne rytmy wystukałbym sam... Drewnianą łyżką na pufie. Można zaryzykować stwierdzenie, że dwa autorskie numery Whipstriker powstały metodą kopiuj/wklej. Zero procent oryginalności, za to sto procent zabawy. Poważnie, po pierwszym odsłuchu poleciałem do monopolu po czteropak. Zaraz po Brazylijczykach do boju ruszają nasi rodacy z Hate Them All. Tu mamy nutę bardziej black metalową, osadzoną bardzo mocno w klimatach Bathory. Też się goście nie napinają, tylko jadą równo prosty black metalowy nakurw bez oglądania się na pierwiastki twórczości własnej. Bez zabawy w kalambury rysują w mózgu słuchacza odwrócony krzyż i szóstki czy i robią to w meganośnym stylu. Dodatkowo brzmi to jak nagrane w kanciapie, może nie na Grundigu, ale na sprzęcie z niewiele wyższej półki. Łbem się do tego nakurwia wyśmienicie. Co należy jeszcze nadmienić, to to, iż oba zespoły prezentują na tym krążku dwa autorskie rzygi plus po dwa covery, odpowiednio Kreator / Entombed i Impaled Nazarene / Skid Row. Są one równie oszczędne co utwory własne i tak samo rozpierdalające. Taki "Riot Act" Skid Row'ów brzmi w tej prostackiej wersji jak numer zespołu punkowego. No ja pierdole, co tu się rozwodzić. Panie i panowie, palce lizać. Absolutnie fantastyczny splicik!

- jesusatan

wtorek, 17 listopada 2020

Recenzja Drama Noir "A Necromancy Lore"

 

Drama Noir

"A Necromancy Lore"

Fallen Temple 2020

Scena grecka ma wspaniałe tradycje. W latach dziewięćdziesiątych stanowiła doskonałą alternatywę stylistyczną dla norweskiego brzęczenia i wydała na świat przynajmniej kilka zespołów mających silny wpływ na rozwój muzyki po dziś dzień. Dlatego też zastanawia mnie, dlaczego obecnie, poza nielicznymi wyjątkami pokroju Katavasia, Ithaqua czy Cult of Eibon, tak mało jest w owym kraju nazw wywołujących u mnie naprawdę silne emocje. Do drugiego krążka Drama Noir podchodziłem zatem sceptycznie, bez wielkich nadziei na galaktyczne orgazmy. Album rozpoczyna się w nieco orientalnym stylu, odkurzającym w zakamarkach pamięci wczesny Moonspell, jednak bardzo szybko zmienia kurs na Ateny i w tamtych rejonach pozostaje już w zasadzie do samego końca. Muzyka kwartetu z Peloponezu faktycznie przesiąknięta jest niemal w całości starym, greckim klimatem, zwłaszcza takim z najznamienitszych lat. Znajdziemy tu mnóstwo elementów wywodzących się ze wspaniałej helladzkiej szkoły – barwa wokalna i sposób artykulacji poszczególnych fraz, stukająca w śródziemnomorskim tempie perkusja, podsycające klimat klawisze i bardzo mocno typowe brzmienie. Rzeczonych klawiszy panowie używają dużo, nawet bardzo dużo, jednak robią to w sposób, który nie męczy a doskonale podkreśla gitarowe akordy. Żeby jednak nie było że "A Necromancy Lore" to jedynie zrzynka ze starych mistrzów. Trzeba przyznać, że Drama Noir starają się dodawać do klasycznego przepisu także coś od siebie. Kilka fragmentów wymyka się jednoznacznej kategoryzacji a kilka innych podchodzi bardziej pod nordyckie niż greckie melodie. Tego typu odjazdów nie ma może za wiele, ale świadczą o tym, że chłopaki się starają a nie tylko przepisują zadanie domowe od kolegów. Dzięki temu album ten można bez wahania wpisać do rubryczki "warto posłuchać", zwłaszcza, że sporo na nim bardzo dobrych patentów, mocno działających na wyobraźnię każdego, kto dorastał przy dźwiękach Rotting Christ czy Thou Art Lord. Jaj to może może nie urywa, ale jest na pewno silnym przedstawicielem południowego grania.

- jesusatan

sobota, 14 listopada 2020

Recenzja Almyrkvi / The Ruins of Beverast - Split

 

Almyrkvi / The Ruins of Beverast

Split

Van Rec. 2020

Ciężko mi w to uwierzyć, ale ten split przeleżał w mojej poczekalni od maja. W zasadzie to o nim zapomniałem i gdyby nie przypadek, leżałby tam sobie dalej chuj wie jak długo. Ostatecznie jednak przyszła na niego pora, z czego dziś jestem bardziej niż zadowolony, bo to nie jest materiał przeciętny. Otwierający całość Almyrkvi o swojej jakości przekonali mnie już trzy lata temu, gdy wydali debiutancki album. Tutaj prezentują dwie nowe kompozycje w klimacie, a jakże, islandzkiego black metalu. I to już w zasadzie powinno wystarczyć za rekomendację, bo kto przynajmniej średnio ogarnia temat, ten wie, że tamtejsza scena jest zazwyczaj gwarantem wysokiej jakości. Znajdziemy tu wszystko, co we wspomnianym gatunku najlepsze. Sporo zmian tempa, od potężnych black/doomowych uderzeń po wyciszające zwolnienia, od agresywnych akordów po płynące malowniczo melodie. Ponadto sporo ozdobników w postaci choćby elektro-beatów nadających nieco futurystycznego klimatu, dzwoneczków i innych dodatków dozowanych tak, by intrygować, lecz nie zakłócać akcji na pierwszym planie. Do tego głęboki, bardziej death niż black metalowy wokal wzbogacony czystym śpiewem w tle. Wszystko to zuzammen do kupy buduje niesamowity nastrój i charakterystyczny dla zespołów z Islandii trans. Materiał Almykrvi kończy się w okolicach dwudziestej minuty, czyli mniej więcej w połowie całości, po czym do akcji wkracza The Ruins of Beverast. Zespół ten, mimo iż doskonale znany mi z nazwy od wielu lat, jakoś nigdy mnie do siebie w pełni nie przekonał. I teraz sam się zastanawiam dlaczego, bo ich dwa utwory, mimo iż nie odbiegające jakoś mocno stylistycznie od tego, co dotychczas słyszałem, zrobiły na mnie bardzo dobre wrażenie. Niemcy rozpoczynają nieco religijnie, utworem mocno rytualnym, opartym na wielokrotnych powtórzeniach mocno wkręcającego się z czasem motywu bazującego na dudniących kotłach, basie i kościelnych chórkach. Nie wiem, czy nie jest to najlepsza kompozycja na tym splicie, nawet biorąc pod uwagę bardzo silną konkurencję. Z kolei "Managarmr" jest bardzie surowy, chwilami wręcz ciut prymitywny, acz nie pozbawiony fragmentów nastrojowych z czystymi wokalizami. The Ruins of Beverast zgrabnie wplatają tu też elementy skoczne, do których aż się chce potupać nóżką, oraz ciekawe partie solowe dodające muzyce swoistego kolorytu. Trzeba przyznać, że ten split, mimo dwóch zupełnie różnych stylów, jest niesamowicie równy i trzyma słuchacza w napięciu przez niemal trzy kwadranse. Dlatego cieszę się, że spóźniłem się z tą recenzją pół roku. Dzięki temu będę czekał pół roku krócej na kolejne wydawnictwa od obu zespołów. Co nie znaczy, że mniej niecierpliwie.

- jesusatan