Almyrkvi / The Ruins of Beverast
Split
Van Rec. 2020
Ciężko mi w to uwierzyć, ale ten split przeleżał w mojej poczekalni od maja. W zasadzie to o nim zapomniałem i gdyby nie przypadek, leżałby tam sobie dalej chuj wie jak długo. Ostatecznie jednak przyszła na niego pora, z czego dziś jestem bardziej niż zadowolony, bo to nie jest materiał przeciętny. Otwierający całość Almyrkvi o swojej jakości przekonali mnie już trzy lata temu, gdy wydali debiutancki album. Tutaj prezentują dwie nowe kompozycje w klimacie, a jakże, islandzkiego black metalu. I to już w zasadzie powinno wystarczyć za rekomendację, bo kto przynajmniej średnio ogarnia temat, ten wie, że tamtejsza scena jest zazwyczaj gwarantem wysokiej jakości. Znajdziemy tu wszystko, co we wspomnianym gatunku najlepsze. Sporo zmian tempa, od potężnych black/doomowych uderzeń po wyciszające zwolnienia, od agresywnych akordów po płynące malowniczo melodie. Ponadto sporo ozdobników w postaci choćby elektro-beatów nadających nieco futurystycznego klimatu, dzwoneczków i innych dodatków dozowanych tak, by intrygować, lecz nie zakłócać akcji na pierwszym planie. Do tego głęboki, bardziej death niż black metalowy wokal wzbogacony czystym śpiewem w tle. Wszystko to zuzammen do kupy buduje niesamowity nastrój i charakterystyczny dla zespołów z Islandii trans. Materiał Almykrvi kończy się w okolicach dwudziestej minuty, czyli mniej więcej w połowie całości, po czym do akcji wkracza The Ruins of Beverast. Zespół ten, mimo iż doskonale znany mi z nazwy od wielu lat, jakoś nigdy mnie do siebie w pełni nie przekonał. I teraz sam się zastanawiam dlaczego, bo ich dwa utwory, mimo iż nie odbiegające jakoś mocno stylistycznie od tego, co dotychczas słyszałem, zrobiły na mnie bardzo dobre wrażenie. Niemcy rozpoczynają nieco religijnie, utworem mocno rytualnym, opartym na wielokrotnych powtórzeniach mocno wkręcającego się z czasem motywu bazującego na dudniących kotłach, basie i kościelnych chórkach. Nie wiem, czy nie jest to najlepsza kompozycja na tym splicie, nawet biorąc pod uwagę bardzo silną konkurencję. Z kolei "Managarmr" jest bardzie surowy, chwilami wręcz ciut prymitywny, acz nie pozbawiony fragmentów nastrojowych z czystymi wokalizami. The Ruins of Beverast zgrabnie wplatają tu też elementy skoczne, do których aż się chce potupać nóżką, oraz ciekawe partie solowe dodające muzyce swoistego kolorytu. Trzeba przyznać, że ten split, mimo dwóch zupełnie różnych stylów, jest niesamowicie równy i trzyma słuchacza w napięciu przez niemal trzy kwadranse. Dlatego cieszę się, że spóźniłem się z tą recenzją pół roku. Dzięki temu będę czekał pół roku krócej na kolejne wydawnictwa od obu zespołów. Co nie znaczy, że mniej niecierpliwie.
- jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz