SWEVEN
„The Eternal Resonance”
Ván Records 2020
Sweven to zespół założony przez Roberta Anderssona, gdy jego Morbus Chron odwalił kopyta. Można zaryzykować stwierdzenie, które zresztą niewiele będzie mijało się z prawdą, że „The Eternal Resonance” zaczyna się w miejscu, w którym zakończył się „Sweven”. Jednym słowem mamy tu do czynienia z Progresywnym Death Metalem z całym dobrodziejstwem jego inwentarza, czyli ze wszystkimi zaletami i wadami tego stylu. Sporo tu bardzo dobrych pomysłów opartych na rozpędzonym, mocnym, Technicznym Death Metalu, które pokazują doskonały warsztat muzyków, ich kreatywność i twórczą wyobraźnię. Chłopaki rzeźbią wówczas świetne, zakręcone solidnie riffy, które wsparte ciężką sekcją z wywijającym konkretnie basem, robią wrażenie i potrafią niezgorzej dokopać. Świetne są wówczas także dysonansowe harmonie, jak i przestrzenne partie solowe. Tak rozumiany Progresywny Death Metal to ja łykam bez zapijania. Niestety jest także na tej płycie cała masa niepotrzebnego jak dla mnie pitolenia, któremu od strony warsztatowej nic zarzucić nie można, ale które jak dla mnie niczemu nie służy i do niczego nie prowadzi. Mają one co prawda jakiś tam rdzeń emocjonalny, ale w większości przypadków są przekombinowane i momentami popadają w tani sentymentalizm, od którego robi się mientko i ciepło w galotach. Wyjątkiem może być tu jedynie początek pierwszego wałka, gdzie pełnią one niejako rolę wprowadzenia w album. Trudno mi odgadnąć także czemu służą na tej płycie akustyczne partie wiosła, czy parapet brzmiący jak fortepian i tego typu patenty, poza ukazaniem zakresu używanych instrumentów? Nie muszę chyba dodawać, że takie zabiegi rozbijają spójność tego materiału i co rozumie się samo przez się, mocno tępią jego ostrze. Brzmienie oczywiście dopracowane, selektywne i organiczne, jak przystało na muzę, w której występują w dużych ilościach progresywne elementy. Nie wiem, prawdę powiedziawszy, jak odnieść się do pierwszej płyty Sweven. Bardzo lubię techniczne, Death Metalowe akcenty tej płyty, ale nienawidzę tego przeintelektualizowanego, mięciutkiego, łzawego pitolenia pomiędzy nimi. Może nie dorosłem jeszcze do tej płyty i nie ogarniam jej geniuszu albo zwykły ze mnie cham i prostak, ale „Wieczny Rezonans” to strasznie niezgrabna jak dla mnie hybryda o mieszanej jakości, więc nie sądzę, abym jeszcze chciał do nie wrócić. Zachęcam jednak mimo wszystko, abyście sami zmierzyli się z tym materiałem, może usłyszycie na nim więcej, niż ja.
Hatzamoth
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz