SICULICIDIUM
„Az Alámerülés Lárvái”
Sun & Moon Records 2020
Z rumuńskim Siculicidium miałem styczność stosunkowo niedawno, przy okazji recenzowania dla tego szacownego magazynu ich wydanej w 2019 roku Ep’ki o tytule, którego nie chce mi się przytaczać, gdyż był on w jakimś barbarzyńskim języku. Dwa wałki, które się tam znalazły były na swój sposób intrygujące i ciekawie skonstruowane, a z drugiej strony nie potrafiły mnie tak do końca do siebie przekonać. A jak sprawa wygląda z trzecim, długogrającym albumem grupy, który ujrzy światło dzienne (i nocne) 26.11.2020 r.? Moim skromnym zdaniem zdecydowanie lepiej, bowiem całość poszła bardziej w stronę surowego, klasycznego Black Metalu, raz bardziej klimatycznego z okazjonalnym wykorzystaniem parapetu i gitarowych miniatur, a raz siarczystego, walącego oddechem i spermą Rogatego. Nie jest to jednak typowe, sztampowe granie. Duet z Transylvanii nadal robi wszystko po swojemu, trudno to jednoznacznie zaklasyfikować i próżno szukać w aktualnej muzyce Siculicidium powiązań ze współcześnie wykonywanym na przeróżne sposoby Czarnym Metalem. W tym właśnie tkwi ogromna siła tego materiału. Niby tradycyjnie, diabolicznie i surowo, a jednak nieco inaczej. Czyli właściwie jak? Ja tu słyszę sporo patentów charakterystycznych dla Venom, wczesnego Bathory, Hellhammer, czy Celtic Frost, które sowicie doprawiono korzennym, złym Heavy Metalem i nieco więcej niż odrobiną pogardliwego, brudnego Punka ubierając ten konglomerat w brzmienie ukierunkowane bardziej w stronę II fali czarciego szarpania strun. Z jakichkolwiek wpływów by nie korzystali, jedno jest pewne. Podoba mi się to, jak chuj i zdecydowanie jest w tym Diabeł. „Larwy Zatopienia” odkrywają przed nami kolejne, piekielne kręgi, a jest ich siedem i trwają łącznie trochę ponad 44 minuty. Niczego niepodejrzewający słuchacz daje się wciągnąć w te szatańskie wersety, a po pewnym czasie nie ma już odwrotu i człowiek brnie w te dźwięki, zapadając się w nie coraz głębiej. A wszystko to dzieje się dzięki równej, utrzymanej w średnich, marszowych tempach sekcji z wychylającym się niekiedy basem, jadowitym, zimnym, chropowatym riffom, oszczędnie użytym ubarwiaczom, o których wspominałem gdzieś wyżej i ponurym, demonicznym wokalizom przywodzącym na myśl pana, który swego gardła użyczył na „De Mysteriis Dom. Sathanas”. Niesamowita wręcz, odpychająca płyta ucieleśniająca pierwotny, nieczysty etos i majestat wczesnego Black Metalu. Jeżeli rumuński duet nadal będzie podążał tą ścieżką, to ja jestem kurwa zdecydowanie za, a jak będzie, czas pokaże. Jak na razie jest w pytę.
Hatzamoth
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz