piątek, 30 grudnia 2022

Recenzja Satanic Warmaster „Aamongandr”

 

Satanic Warmaster

„Aamongandr”

Werewolf Rec. 2022

Satanic Warmaster, albo raczej człowieka odpowiadającego za całokształt tego jednoosobowego hordu, przedstawiać chyba nikomu nie trzeba. Bo jeśli ktoś czyta te słowa i nie wie kim, jest Lauri Penttilä, to serdecznie zapraszam do wyjścia. Bez zbędnego wstępu zatem, krótko i na temat. Rzeczony twór przez ponad dwadzieścia lat doczekał się od chuja wydawnictw, a „Asmongandr” stanowi szóste pełnowymiarowe. Nie wiem, co można by napisać o Satanic Warmaster, by nie zabrzmiało to banalnie. Wiadomo, że jeśli ta nazwa pojawia się w konwersacjach, to na myśl przyjść może jedynie stuprocentowy black metal z połowy lat dziewięćdziesiątych. I chłop, niczym koń z klapkami na oczach, uparcie idzie obraną dawno temu ścieżką, nie bacząc na czyhające po drodze niebezpieczeństwa czy kuszące wdziękami przydrożne kurtyzany. Gra swoje, bez oglądania się na mijający czas czy panujące obecnie trendy. No, może ociupinkę w porównaniu do poprzednich pełniaków wygładził brzmienie, które mimo to jest na tych nagraniach kwintesencją starej szkoły. Co do samych kompozycji, to otrzymujemy tu miód na uszy. Wzorcową mieszankę biczujących uszy akordów, pełnych goryczy melodii i gitarowych harmonii płynących zazwyczaj w żwawym tempie. Z muzyki tej uderza totalny ziąb, a zdobiące ją klawiszowe dodatki w tle jedynie ową srogość uwypuklają. Umiejętnością komponowania wspomnianych przed chwilą, trujących swoją mocą, melodii Satanic Warmaster dorównywać mogą chyba nawet wczesnemu Dissection. Choć w tym przypadku porównania do innych nazw mijają się nieco z celem, bo Fin przez lata stał się marką samą w sobie. Owszem, można w jego kompozycjach usłyszeć dość wyraźne odnośniki do wcześniejszych klasyków, jak choćby w wieńczącym płytę „Barbas X Aamon”, gdzie mocno wali Burzum, ale są to na tyle oryginalnie przekute inspiracje, że posądzanie kolesia o celowe zapożyczenia byłoby bluźnierstwem. Miało być jednak krótko. Zatem podsumuję jednym zdaniem. Satanic Warmaster nagrał album mogący równie dobrze ukazać się trzydzieści lat temu, z zachowaniem wszelkich panujących w tamtych czasach reguł, będący jednym z jaśniejszych punktów na czarnej mapie roku dwudziestego drugiego. I tyle.

- jesusatan

Recenzja SLEEPLESS „Host Desecration”

 

SLEEPLESS

„Host Desecration”

Metal Warrior Records 2022

Muzykę, jaką na swym pierwszym albumie długogrającym prezentuje nam amerykański Sleepless, trzeba niewątpliwie lubić i to nawet bardzo, a nawet ci, którym wydaje się, że takie granie im leży nie zawsze będą mieli nastrój na takie dźwięki. „Host Desecration” wypełnia bowiem bardzo techniczne muzykowanie leżące gdzieś na przecięciu Thrash/Heavy/Progressive ze wskazaniem na pierwszy z tych gatunków. Poginają chłopaki naprawdę zawodowo, często zapuszczając się na klasyczne terytoria późnych lat 80-tych i pierwszej połowy 90-tych, gdzie innowacyjność i eksploracje innych terytoriów nie oznaczały wcale rezygnacji z bycia agresywnym, zadziornym, ale zarazem chwytliwym (w pozytywnym tego słowa znaczeniu). Możecie zatem spodziewać się tu prawdziwego zalewu pokręconych jak świński ogon riffów, subtelnych przesunięć głównych partii akordów w stronę rozgałęziających się, porywających, progresywnych struktur melodycznych, a także zmiennokształtnych, ciętych technicznie, rozpędzonych partii Power/Thrash, które zamiatają jak się patrzy. Wiosło naprawdę wymiata tu niesamowicie, a to, co przeczytaliście powyżej, to tylko pewna część jego wywijasów. Różnorakich smaczków, szczegółów i bogatych, gitarowych ornamentów jest na tym krążku znacznie więcej, nie wspominając już o wyśmienitych solówkach i dziwnych sygnaturach czasowych, więc wszyscy, którzy lubią wgryzać się w tę materię i smakować ją niespiesznie będą tym materiałem głęboko urzeczeni. Sekcja rytmiczna oczywiście nie pozostaje „za murzynami”. Beczki łapią także różnorakie, niekiedy w chuj połamane sekwencje rytmiczne. Chwilami jest to prawdziwy labirynt uderzeń, przejść i schematów, które dosłownie powodują opad kopary. Wyrazista gitara basowa o chropowatych rantach przecudnie szura i mruczy, a że kręci przy tym wzory rodem z zaawansowanej matematyki, uciekając momentami nawet w Jazz/Funky, to też wnętrzności wywraca bardzo skutecznie. Owa złożoność sekcji nie rzutuje jednak w najmniejszym stopniu na utratę jej mocy. Gary biją soczyście i mocno, a bas zapewnia odpowiednio pokaźny groove. Podobnie zresztą rzecz ma się z gitarą. Mimo wielu zapętleń i zawiłych aranżacji, jej gra nacechowana jest agresją, a żrący jad sączy się niemal z każdego riffu. A co z wokalem? No panie, wokalista także ma parę w gardzieli, płynnie przechodzi od zaprawionych chrypką, żrących partii do średnich i wyższych rejestrów prezentując wielooktawową skalę możliwości swych strun głosowych. Podobnie, jak zawarta tu muzyka, to także wyższa szkoła latania, aczkolwiek trzeba do tego śpiewu troszkę przywyknąć, bo chwilami może lekuchno drażnić. Czy można muzykę Sleepless z czymś pożenić? Oczywiście. Dzieje się tu wiele albo jeszcze więcej, więc i lista zespołów będzie pokaźna, a i tak każdy, kto przesłucha tę płytkę, jeszcze coś pewnie dorzuci, ale spróbujmy. Wydaje mi się, że wyraźne piętno odcisnęły na muzykach zza wielkiej kałuży: Metal Church, Watchtower, Anacrusis, Overkill, Believer, Mekong Delta i do pewnego stopnia także Testament. Bezapelacyjnie jest w tym także jakiś pierwiastek Nevermore/Sanctuary i  Confessor. Można także wychwycić drobne wrzutki z repertuaru Annihilator, Sadus, czy Forbidden, a wszystko to przepuszczono przez szatkownicę z napisem Voivod i The Dillinger Escape Plan. Tak to widzę, a czy słusznie? Nie wiem, gdyż to naprawdę zdrowo popaprana produkcja. Dobra, myślę, że czas już na podsumowanie, a to będzie krótkie i węzłowate. Zajebista rzecz, bez-a-pe-la-kur-wa-cyj-nie, ale jak już na wstępie wspominałem, takie granie trzeba lubić, bez tego ani rusz.

 

Hatzamoth

Recenzja Vampyric Tyrant „Zorn Und Hass”

 

Vampyric Tyrant

„Zorn Und Hass”

Purity Through Fire 2022

No i mamy kolejnych młodych twórców spod znaku raw black metal. Tym razem jest to niemiecki Vampyric Tyrant, który pojawił się na tym świecie dwa lata temu. W tym roku wydali już swoją debiutancką płytę „Schwarze Schwingen”, ale chyba im się spodobało i postanowili na koniec roku dojebać jeszcze epką. Jak to w przypadku kapel, obracających się wokół tematów wampirycznych, musi być zajebiście, to tak właśnie jest w przypadku tego tercetu. „Zorn Und Has” to niespełna dwadzieścia minut surowego black metalu, który w średnim tempie usiłuje wszystko co żyje pokryć szronem jak również swym smutkiem zmusić nas do samobójstwa. Tak, tak, zimne i ziarniste gitary, ledwo słyszalny bas i wysunięta tym razem do przodu perka, której jednostajny łomot w stosunku do równie monotonnych akordów ma się chwilami jak pięść do oka. W pierwszym wałku „Vereinsamung” miarowe rytmy mieszają się z powracającym tremolo, którego melodię wymyślił chyba gimnazjalista. Drugi tytułowy numer ma się trochę lepiej. Co prawda znowu dostajemy hipnotyzujący riff, lecz dołączające do niego tremolo nie razi głupiutką melodyjką. Jest za to nostalgiczne i przypomina delikatnie stare czasy. Niestety trzeci utwór to smęty na gitarce. Tytuł jest właściwy, bo to istne „Ein Traum” o tym, żeby jak najszybciej się on skończył. Po co on się tu znalazł? Trzeba zapytać chłopaków z Vampyric Tyrant. Czwarty i ostatni „Totschlag” jest niczym cios zadany mizerykordią. Całkiem ciekawy riff przeplata się ze znów infantylną zagrywką, wspomaganą dyskretnie użytymi klawiszami. Z całości wypływa prymitywizm, który nie zawsze musi być uważany za minus. W pewien określony sposób też trzeba umieć zagrać, a przede wszystkim umiejętnie skomponować. Nie wystarczy rzępolić jak na konkursie kapel w domu kultury, mając po piętnaście lat. Szkoda bo brzmienie tutaj odpowiednie, a i wokale niczego sobie. Długa droga jeszcze panowie Teutoni.

shub niggurath

Recenzja Phlebotomized „Devoted To God”

 

Phlebotomized

„Devoted To God”

Hammerheart Rec. 2022 (Re-issue)

Aż ciężko mi uwierzyć, że to było trzydzieści lat temu. Pamiętam przecież, jakby to było wczoraj, przesyłkę z Holandii zawierającą demo raczkującego wówczas zespołu o nazwie, której żaden z nas nie potrafił na początku wymówić. Nie zliczę, ileż to razy taśma ta kręciła się w moim decku, ale pewny jestem, że był to jeden z materiałów mających wpływ na mój, krystalizujący się jeszcze wówczas, gust muzyczny. Dziś, z okazji okrągłej rocznicy, materiał ten wznowiony został, po raz pierwszy w wersji winylowej, przez rodzimą zespołowi Hammerheart Records. Piękniejszego prezentu dla pamiętających tamte czasu nie jestem sobie w stanie wyobrazić. Krótko zatem, dla tych, którzy rzeczonych nagrań nie mieli jeszcze okazji poznać. Phlebotomized to ikona, jeśli chodzi o klimatyczny death / doom metal z początku lat dziewięćdziesiątych. Ich kompozycje przesiąknięte są prawdziwym, przerażającym mrokiem i cechują się niebywałym ciężarem. Wystarczy jedynie wspomnieć o wokalu, który w tamtych czasach dosłownie zmiótł mnie z powierzchni ziemi swoją głębią. Ten bulgot, wyrzygujący kolejne wersety, jest jednocześnie formą ekspresji wokalnej co i dodatkowym instrumentem. Chwilami urozmaicany jest także szeptami oraz stosowanymi w ilościach śladowych wokalami żeńskimi, jednak wówczas tego typu zabiegi postrzegane były jako niebywale oryginalne i intrygujące. Podobnie jak towarzyszące muzyce, praktycznie cały czas, Nocturnusowe, a przynajmniej równie kosmiczne, klawisze. Nienachalne, nieprzesłodzone, rażące swoim majestatem, a nawet poniekąd ciężarem, równie mocno co gitarowe akordy. A te utrzymane są głównie w średnim tempie, jednak ich mnogość i łatwość, z jaką zespół nimi tasuje, może chwilami wywołać zawroty głowy. Tak, Holendrzy pomysłami sypali niczym z rękawa, swobodnie przemieszczając się w teoretycznie kontrastujących ze sobą tematach. Natomiast dodatkowego nastroju horroru do całości dodają sample wprowadzające do „Fate of a Devotee / Devoted to God”. Jak by nie patrzeć, muzyka Phlebotomized, nagrana podobno przy bardzo ograniczonym budżecie, czego absolutnie nie słychać, bowiem na tamte czasy brzmi to naprawdę masywnie i klarownie, będąca jednak upustem młodzieńczej fantazji, po trzech dekadach nadal broni się wyśmienicie, w przeciwieństwie do współczesnych wypocin zespołu. Ten materiał tworzył historię i był podwaliną pod wiele, być może bardziej dziś popularnych, nazw. Absolutna klasyka, bezwzględny mus dla każdego, kto mieni się znawcą klimatycznego death metalu. A dla mnie jedna ze ścisłego topu, jeśli chodzi o deathmetalowe demówki.

- jesusatan

Recenzja LURKING „Self-Induced Hysteria”

 

LURKING

„Self-Induced Hysteria” (Demo)

Everlasting Spew Records 2022

W przypadku takich materiałów, jak ten prezentowany przez Belgijsko-Rosyjski ansambl Lurking zawsze mam maluśki problem. Nie wiem do końca, jak się do nich ustosunkować, cóż można bowiem prorokować po dwóch utworach? No nic, jak to mawiał ongiś pewien mędrzec, jeden problem, to nie problem, dwa problemy, to jest problem, tak więc biorę „Self-Induced Hysteria” na klatę i jadę z koksem. Produkcja ta zawiera, jak już wspominałem na wstępie dwa wałki dobrego, rzetelnego Death Metalu. Beczki śmigają ciężko i gęsto. Potrafią spuścić nam na głowę wiadro soczystych blastów, jak i docisnąć do gleby miażdżącym zwolnieniem. Bas szyje grubo i przyjemnie, zapewniając odpowiedni ciężar i niezgorsze pierdnięcie, a wiosło rzeźbi riffy, które fachowo rozrywają tkankę miękką, pozostawiając nielicho krwawiące rany szarpane. Partie solowe są wysmakowane i świetnie podane. Wokal również ryje zawodowo, a cuchnąca rzygowinami flegma i płyny ustrojowe wylewają się z niego obficie. Ma to demo klasowe jebnięcie, przewijają się tu wpływy Malevolent Creation, czy Gorefest, a i kapinkę naszego Vadera także da się tu wychwycić, tak więc obcuje się z nim przyjemnie, w atmosferze wzajemnego szacunku i zaufania. Technicznie absolutnie bez zarzutu, wielu muzyków chciałoby posiadać taki warsztat, jak ci jegomoście. Brzmienie także od standardów nie odbiega, jest bezkompromisowe, z lekka zalatuje zepsutą kiszką i kałem Rogatego, ale zarazem posiada naturalny, organiczny szlif, więc te dwie piosenki potrafią solidnie zajechać bolesnym kopniakiem pod żebra. Dobra rzecz, naprawdę. Z (nie)czystym sumieniem wolno mi napisać, że mnie się podoba. Cóż, i to tyle, co godzi mi się nakreślić Wam na temat tej 8-minutowej produkcji. Mam nadzieję, że chłopaki będą trzymać tak dalej i nie zmięknie im rura, a niebawem usłyszymy z ich obozu coś dłuższego, znacznie dłuższego. Start mają w każdym razie nader obiecujący.

 

Hatzamoth

czwartek, 29 grudnia 2022

Recenzja Terrestrial Hospice “Caviary to the General”

 

Terrestrial Hospice

“Caviary to the General”

Ancient Dead Prod. 2023

W niecałe trzy lata po wydaniu bardzo obiecującego debiutu „Indian Summer Brought Mushroom Clouds”, Terrestrial Hospice powracają z drugim pełnym materiałem, tym razem pod skrzydłami Anciend Dead Productions. W przypadku tego typu projektów rozpisywanie się w detalach nad zawartością muzyki mija się chyba z celem. Wszystko jest tu bowiem wyłożone na tacy i tak na dobra sprawę każdy z was będzie wiedział, czy jest to propozycja dla niego, czy tez nie. Black metal. Wylany prosto z serca, pełen nienawiści, będący wysuniętym środkowym paluchem do wszystkich podążających za modą, splunięciem w twarz współczesnym trendom. Jednocześnie nie mieszczący się zdecydowanie w szufladce z napisem „raw”. Terrestrial Hospice wyraźnie opierają się na starej skandynawskiej szkole, jej pierwotnych ideałach i wzorcach. Jednocześnie nie można im zarzucić patrzenia jedynie w jeden punkt, gdyż elementów bardziej nowoczesnych, choćby pod postacią prześlizgujących się tu i ówdzie dysonansowych akordów, kilka się na tych nagraniach znajdzie. Tak samo jak patentów niemal thrashowych / rock’and’rollowych (no posłuchajcie tego riffu w „Extinction Delight”), a na pewno dotykających klasyków pierwszej fali. W każdym razie black metal w wykonaniu Terrestrial Hospice jest wciągający, zimny jak sopel lodu wsadzony w dupę, rozdzierający swoją agresją a jednocześnie kuszący melodyjnymi tremolo. Ozdabiany niewybijającym się przed szereg delikatnym klawiszem, potęgującym złowieszczą atmosferę albumu i podkreślającym zło sączące się z tej muzyki. Podobnie jak wokal, niczym papier ścierny raniący do krwi z obrzydliwą, sadystyczną satysfakcją. Krążek ten, mimo iż nie zawsze kręcący się na najwyższych obrotach, jest zdecydowanie intensywny, pełen gniewu i wszechobecnego zła, głęboko zakorzeniony w czarnej glebie, która zrodziła najbardziej plugawe hordy, stanowiące dziś definicję czarnego metalu. Nie sposób też nie wspomnieć o świetnych partiach bębnów w wykonaniu Inferno. Jestem w stanie zaryzykować stwierdzenie, że jest to obecnie najlepszy twór, w jakim chłop się udziela. A być może i odreagowuje w sposób wyjątkowo wylewny mizerię, jaka zmuszony jest odgrywać z zespołem, z którym jest kojarzony w pierwszej kolejności. Brzmienie „Caviary to the General” jest, według mnie, może i ciut zbyt wyczyszczone, bo przydałoby się tu odrobiny więcej brudu, ale granic przyzwoitości na pewno nie przekracza. Wszystko to sprawia, że drugi album Terrestrial Hospice jest na pewno solidnym kopem w dupę. Może jeszcze nie młotem na czarownice, ale pozycją, której żaden maniak staroszkolnego, pierwotnego black metalu przegapić nie powinien.

- jesusatan

Recenzja Vermisst / Condescendance Split

 

Vermisst / Condescendance

Split

Morbid Chapel Records 2022

Co prawda split Vermisst z Condescendance wydano już w czerwcu, ale jak dotąd dostępny był tylko na kasecie, którą wypuściło Asylum Tenebris. Teraz jest on osiągalny na płycie kompaktowej więc miłośnicy tegoż nośnika będą mogli się raczyć tym materiałem, a wszystko to dzięki Morbid Chapel Records. Pierwsze trzy kawałki na tej składance należą do wielkopolskiego Vermisst. Fanom surowych i zarazem diabolicznych dźwięków nie trzeba ich przedstawiać, gdyż ci trzej Poznaniacy od 2018 roku zdążyli nagrać sporo materiału, którego istnienie w świadomości odbiorców black metalu jest chyba pewne. Te piętnaście minut muzyki wypełnione jest skrajną mizantropią i mrokiem. Motywem przewodnim każdego z numerów jest jednostajne tremolo, które skutecznie hipnotyzuje słuchacza, aby ten zmuszony był wysłuchać opowieści, którą cedzi za pomocą zmieniających się wokali Vorghast. Dwoi się on i troi modulując głos, a wydobywa ze swojego gardła przeróżne warkoty, przybierające niekiedy formę znaną z tej, jaką prezentuje Mark of the Devil. Co tu dużo mówić. W tej piwnicy jest strasznie zimno. Lodowate gitary wraz z nieludzko brzmiącymi talerzami całkowicie pokrywają wszystko szronem, a upiorne zakończenia utworów nadają całości iście przerażającego charakteru. Jak zwykle w przypadku Vermisst dostajemy od tego tercetu kawał satanistycznego grania, lecz tym razem jest jakby bardziej rytualnie. Gdy kończy się ta bluźniercza modlitwa, ołtarz przejmują dwaj szamani z Condescendance. To młody projekt powstały na francuskiej ziemi w zeszłym roku. Na koncie mają dopiero demo oraz pięć kawałków na tym splicie. Ich zainteresowania oscylują głównie wokół wampiryzmu, który w połączeniu z raw black metalem często ociera się o śmieszność. Miło się rozczarowałem, bo Francuzi raczej nie bawią. Pomijając intro i outro, ci panowie zapodają w podobnym tonie co poprzednicy. Gitary generują tutaj powtarzalne riffy. Płyną one w średnim tempie, niosąc ze sobą posępnie melancholijne melodie, które jak niegdyś Burzum, wyzwalają w nas poczucie rozkosznego katharsis. Co prawda brzmienie jest trochę cieplejsze, ale za to atmosfera podnioślejsza. Dzieje się tak za sprawą odpowiednio wykrzykiwanych przez Tksräa M. tekstów jak również przez dodanie całości specyficznego pogłosu. Płynąca muzyka, jak gdyby odbija się o ściany tutejszej kazamaty i więzi nas, wprowadzając w dziwny trans. Cóż, udany to split, ponieważ obydwie kapele zacne. Surowość, czerń, sataniczność i nienawiść sączą się z tych kompozycji, zatruwając nasze dusze, a odtrutki nie ma. No i chuj z tym! Na należycie zagrany raw black metal antidotum nie uświadczysz i niech tak zostanie. Amen.

shub niggurath

środa, 28 grudnia 2022

A review of Dead Will Walk "A New Day of Dawning"

 

Dead Will Walk

"A New Day of Dawning"

Dawnbreed Rec. 2022

Dead Will Walk is a fresh name on the scene, albeit formed by people who already have years of musical experience. Admittedly, their earlier incarnations somehow never made it under my thatch, but today I focus mainly on the here and now. As the band's previous EP sounded quite promising, I reached for "A New Day of Dawning" with great interest. And it was with undisguised satisfaction that I discovered that the Dutch have made significant progress. Seemingly revolving all the time in pure-blood death metal, they have developed and largely refined the ideas germinating on "Unleash the Dead". The six new compositions are a real mosaic of different factions of the genre, welded together by a basic condition. It is the old school and omnipresent atmosphere of the nineties.  Already the first seconds, after a short intro, grab us by the neck and throw, head down, into the well of death metal. A well in which powerful riffing in the old fashion reigns. There's not much originality in it, but who cares, if each successive chord unleashes an incredible dose of adrenaline, forces you to mosh wildly and recalls the times when the genre celebrated its greatest triumphs. Do you miss Florida, the British Isles, maybe Stockholm? There you go, everything is laid out here on a tray, adorned with beautiful-looking accessories. Dead Will Walk's music has an uncanny groove to it, it's both brutal and melodic at the same time, and it's upbeat enough that it quickly falls into the ear and by no means flies out with the other one. The guitars carve very rhythmically, moving smoothly from one riff to another and changing tempo quite often, the rhythm section successively ramps up the depth and a raspy, deep, quite intelligible growl hovers over the whole. All the material is very even, and in fact it's hard to spoint out any of the tracks, as they're all a solid kick in the ass, from a run-up. This kind of death metal crushed bones, smashed to a pulp and sitting on a throne of skulls was triumphant three decades ago. This is the kind of music I always return to most fondly, because it reminds me my adolescence. If you love metal of death, you must not miss this material, because it would be negligence on a high scale.

- jesusatan

Recenzja Hate Forest „Innermost”

 

Hate Forest

„Innermost”

Osmose Productions 2022

Hate Forest to już niemłody projekt z Ukrainy. Powstał bowiem już w 1995 roku i poza pomniejszymi produkcjami wydał właśnie swój szósty album. Może to nie jest jakaś imponująca cyfra, ale wynika pewnie ona z tego, że poza wyżej wymienionym, Roman Saenko na przestrzeni tych wszystkich lat udzielał się również w takich przedsięwzięciach jak Drudkh czy Precambrian. Ci, którzy orientują się choć trochę w scenie z Charkowa zapewne znają temat. Najnowszą, składającą się z sześciu utworów płytę otwiera „Those Who Howl Inside The Snowstorm”, który swym dość przebojowym usposobieniem, mógłby wzbudzić zazdrość u samego Nergala. Lodowata gitara generuje tutaj chwytliwy i zapętlony riff o wojowniczej wymowie. Te trzyminutowe interludium cichnie nagle, aby drugi numer, o jeszcze dłuższym tytule, mógł rozpocząć część właściwą „Innermost”. Kolejne pięć wałków to nic innego jak czyściuteńki black metal, stanowiący gęstą zamieć śnieżną, zatykającą nam wszystkie otwory gębowe. Dźwięki płyną z dużym natężeniem, bo dominują szybkie tempa. Wysunięte na pierwszy plan wiosła wygrywają posępne i delikatnie depresyjne akordy, ale nie są one pozbawione zadzierżystości. Ich wymowa jest ostra i nie pozostawia miejsca na dyskusje. To jest wojna i chuj. Charakter całości jest jednostajny. Poszczególne kawałki specjalnie się niczym od siebie nie różnią. Dominuje tutaj monotonia, która hipnotyzuje słuchaczy swym chłodem, a jej jednoczesna nieludzka bojowość poraża bezkompromisowością. Kontrastujące ze skandynawskim brzmieniem gitar wokale, którym bliżej raczej do death metalu podkreślają nienawiść jaka zapewne kierowała twórcą. W każdej nucie „Innermost” czuć wpływ wojny na Ukrainie, poprzez wyraźny wkurw jak i bezsilność, która nadaje temu materiałowi, oprócz gwałtownych uczuć, również smutnego wydźwięku. Całkiem ciekawa i uczciwa rzecz. Ściemy tutaj nie ma. Zapraszam do zapoznania się. Może ktoś się zakoleguje z Hate Forest na dłużej.

shub niggurath

Recenzja SURVIVAL INSTINCT „Fatal Venin”

 

SURVIVAL INSTINCT

„Fatal Venin” (Ep)

Personal Records 2022

No proszę, jaki szczery, dziki, korzenny napierdol serwuje nam na swym najnowszym materiale ten kanadyjski kwartet. Jak to się stało, że wcześniej o nich nie słyszałem, a może słyszałem, tylko szwankuje mi już nadwyrężona używkami pamięć? Kurwa, starzeje się, bez dwóch zdań. Całe szczęście, że Wy razem ze mną. Przynajmniej to jest na tym zjebanym świecie sprawiedliwe. Ja jednak nie o starzeniu się ani o sprawiedliwości chciałem tu rzec słów parę, tylko o tegorocznym materiale Survival Instinct, więc żarty na bok i do roboty! Jak już przebąkiwałem na samym początku, „Fatal Vemin” to odegrany z sercem i jajami, mocno zatopiony w czerni z I fali, jadowity Speed/Thrash Metal, który poniewiera niczym Mike Tyson w swej najlepszej formie. Zaprawdę powiadam Wam, wykurw ma ten materiał konkretny. Nikt tu bowiem nie liże się po Wacku. Każdy z nomen omen członków zespołu stara się jak może bluźnierczo napierdalać dla Szatana, a że w swej muzie, co słychać, zostawiają serce i duszę, toteż efekty są nadzwyczaj zadowalające, a Diabeł z pewnością ochoczo tupie w Piekle kopytami i z radości macha ogonem słysząc muzę zespołu z kraju klonowego liścia. Darujcie, ale nie będę specjalnie rozpisywał się nad niszczącymi bębnami,  siejącymi klasycznie siarczysty rozpierdol, sękatym, drapieżnym basie, który wywleka wnętrzności przez odbyt, barbarzyńskimi, ziarnistymi riffami przypominającymi pracę piły łańcuchowej, wyśmienitymi, piłującymi solówkami odgrywanymi przeważnie z prędkością zbliżoną do prędkości światła, czy plującymi jadem wokalami w tradycyjnym stylu. Myślę, że wszystko będzie jasne (przynajmniej dla większości), jeżeli powiem, że niezaprzeczalnym i silnym źródłem inspiracji są tu dźwięki tworzone przez ich rodaków z Razor i Sacrifice. Swoje piętno na twórczości Survival Instinct odcisnęły także bez dwóch zdań Exciter, Dark Angel, Exumer, Whiplash, czy też wczesne produkcje Slayer, Bulldozer, Sodom i Kreator. Kurwa, no i jak tu czegoś takiego nie lubić? Się w mordę nie da i chuj. Dobra, w pizdu, nie pierdolmy, pijmy wódkę. Mam więc nadzieję, że moje językowe rzygowiny przybliżyły Wam choć trochę muzykę tych popaprańców z Kanady, a uwierzcie mi, muza to na tyle zajebiaszcza, że warto się nią zainteresować. Ja, po kontakcie z „Fatal Venin” mam w każdym razie zamiar jak najszybciej nadrobić zaległości, sprawdzić wcześniejsze produkcje zespołu i najprawdopodobniej je nabyć, co i Wam zalecam (o ile oczywiście już ich nie znacie i nie posiadacie). Po tym, co tu usłyszałem mogę śmiało powiedzieć tym panom– Hellawaits.

 

Hatzamoth

wtorek, 27 grudnia 2022

A review of Trastorned "Into the Void"

 

Trastorned

"Into the Void"

Dying Victims 2022

 

Again Dying Victims Productions and, after the Hellish album, reviewed somewhere nearby, again Chile. That’s not all, this time it’s also thrash metal. I don't know how about you, but I find this state of affairs extremely gratifying, as bands from that corner of the world are able to take on this musical genre in a very distinctive and sincere way. In addition, if the band is able, drawing from old and well-known classics, to add something from themselves to the mosaic they are laying, especially a little bit of heart, then all the more I’m all in. Such is the case with Trastorned, which has already existed for far more than a decade and is only now releasing its debut CD. Musically we are dealing here with harmonies familiar yet from the eighties, and you could multiply comparative names here, but it is the undeniable devotion to the essence of thrash metal and the desire to cultivate its traditions that makes the music of the gentlemen from Santiago get you a huge banana on the face. The Chileans know how to put together chords combining feistiness, melody and just the right dose of technique, additionally sprinkling them with really high-class solos. The result of such a concoction is eight kicks with a Sofix-clad foot on the jaw. Well, except maybe for a brief interlude in the form of the slower instrumental "Dreadful Fate." On "Into the Void" rule the great chords, old-school, aggressive vocals, often for several voices, classic riffing and a top-notch rhythm section. It's all pretty much rushed and full of fury, like a dog hardly held on a leash. It does make you want to dance in a moshpit. Speaking of the section, it should be noted that the bass work here is truly amazing, and the fact that this instrument is brought to the forefront in some parts emphasizes this even more. Anyway, the style of playing the instrument itself can be associated somewhat with a classic, whose name will surely come to your mind as soon as you listen to these recordings.  And it's worth a listen, because this album is like a journey in a magical vehicle to metal's greatest period. So I won't waste my time to write about the details, just buy a ticket, preferably for a multiple ride. That’s the kind of thrash metal I’m buying!

- jesusatan

Recenzja Nocturnal Departure „Clandestine Theurgy”

 

Nocturnal Departure

„Clandestine Theurgy”

Hells Headbangers 2022

Powstały w 2017 roku na kanadyjskiej ziemi Nocturnal Departure w końcówce obecnego roku powraca z trzecią płytą. Trzydziestego grudnia za sprawą Hells Headbangers na wszystkich możliwych formatach ukaże się „Clandestine Theurgy”. Będzie to tym razem dziewięć utworów, które złożone do kupy, dają potencjalnym odbiorcom czterdzieści minut surowego black metalu. Podobnie jak na poprzednich produkcjach za pomocą zimnych gitar oraz topornej sekcji rytmicznej, ten mocno pomalowany kwartet, generuje szybkie akordy, nawiązujące swym charakterem do skandynawskiej szkoły lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Pomimo dość barbarzyńskiego usposobienia tej muzyki, tekstury poszczególnych utworów zdają się być całkiem urozmaicone. Owocuje to dużą dawką różnorakich zagrywek. Kanadyjczycy nie poprzestają tylko na thrashowych riffach, ale wplatają tutaj również szalone tremolo, powykręcane, opętańcze solówki jak i raczą nas, od czasu do czasu, nienawistnymi kaskadami. To właśnie te agresywne ataki wskazują  na pochodzenie Nocturnal Departure, gdyż nasuwają w jednoznaczny sposób skojarzenia z kapelami z Kolumbii Brytyjskiej. Co prawda Winnipeg od Burnaby oddalone jest o parę ładnych kilometrów, to kult Ross Bay w kawałkach zespołu z Manitoby jest nad wyraz wyczuwalny. Oprócz wspomnianych brutalnych tonów, pomaga w tym, użycie różnorakich wokali, począwszy od blackowych wrzasków poprzez bluźniercze growle i na dziwnie świszczących szeptach kończąc. W rezultacie na najnowszym albumie ci panowie kontynuują swój zamysł na black metal, w którym słychać mieszające się wpływy norweskiej drugiej fali z latami osiemdziesiątymi, a wszystko to doprawione dodatkowo elementami znanymi z war metalu. „Clandestine Theurgy” to prawie trzy kwadranse bezpardonowego uderzenia, które niesie ze sobą trudną do opanowania inwazję na wszystko co święte. Niewątpliwie ci Kanadyjczycy są obłąkani. Zimna, pokręcona i brutalna to rzecz.

shub niggurath

poniedziałek, 26 grudnia 2022

Recenzja Caustic Phlegm „Putrefying Flesh”

 Caustic Phlegm

„Putrefying Flesh”

Necroeucharist Productions 2022

Kolejne wydawnictwo słowackiej Necroeucharist Productions to limitowana do stu kopii taśma z debiutanckim materiałem szkockiego Caustic Phlegm. Jest to europejskie wydanie  tego trzyotworowego demo, choć akurat w tym przypadku wzbogacone o numer bonusowy, co daje nam razem do kupy niemal osiemnaście minut muzyki. Muzyki w pierwszej kolejności zainspirowanej brzmieniem sztokholmskim, lecz nie tylko. Faktem jest, że niektóre riffy brzmią jak żywcem wyjęte z dwójki Entombed. Są one całkiem chwytliwe i mocno przypominające stare czasy. Odmianą jest na pewno mocno bulgoczący wokal, bardziej ociekający posoką niż wpadający w barwę typowego growla. Evan, człowiek orkiestra, nie stara się wymyślać koła na nowo, bo za takowe ciężko uznać pojawiające się w kompozycjach nieco kosmiczne sample oraz troszkę Nocturnusowe klawiszowe podkreślenia. Nagrania te są bezwzględnie proste, bez popisywania się techniką. Momentami powiedziałbym nawet, że niektóre szarpnięcia strun wydają się wręcz nierówne. Zastanawiam się, czy tak miało być, czy wyszło przypadkowo. Ma to jednak swój urok, a samą muzykę cechuje spory groove. Jest tu chory klimat i, co stanowi na pewno plus, nie jest jedną z kolejnych, bezmyślnych kopii szwedzizny z lat dziewięćdziesiątych. Wbrew pierwszemu wrażeniu, te kompozycje nieźle się z czasem wkręcają w łepetynę, mimo widocznych mankamentów. Jednym z nich jest na pewno drażniące niekiedy brzmienie automatu perkusyjnego. Przydałby się jednak fizyczny z krwi i kości. Strój gitar też jest odrobinę papierowy, jakby instrument ten nagrywany był przez mikrofon słuchawkowy w norweskim więzieniu, czy jak to tam ta historia szła… Mocno mi się to granie kojarzy z typowymi drugoligowymi demówkami z czasów dzieciństwa, a że człowiek sentymentalnym bywa, to przyznać muszę, że Caustic Phlegm wchodzi mi generalnie dość łatwo. Jeśli lubicie potaplać się w totalnie undergroundowym błotku, niczym świnka Peppa w kałuży, to warto sobie ten materiał sprawdzić. Jest to idealny przykład twórczości dla zamkniętego grona maniaków, którym w głowie tylko zgnilizna i ghoule. I pod tym względem Caustic Phlegm kojarzyć może się też z naszym Eternal Rot, bo elementów wspólnych kilka by się znalazło. Nie ma w tej twórczości zbędnej napinki czy innowacji. Koleś gra to, co najwyraźniej lubi, dla ludzi, którzy takie dźwięki uwielbiają. Ja to kupuję. Dlatego też wiem, że ta taśma jeszcze nie raz do mojego decka wróci.

- jesusatan

 


Recenzja CRITICAL EXTRAVASATION „Order of Decadence”

 

CRITICAL EXTRAVASATION

„Order of Decadence”

Redefining Darkness Records (2022)

 


Zauważyłem, że mam problem z większością wydawnictw sygnowanych logiem wytwórni Redefining Darkness. Łapie się na tym, że niemal każdy wypust z tej stajni oferuje granie, które poniżej pewnego, solidnego poziomu nie schodzi, ale tez nie oferuje raczej nic ponadto. I podobne mam z debiutem rosyjskiego Critical Extravasation – na papierze ich techniczny thrash/death powinien być tym, co wzbudzi we mnie emocje, w praktyce okazuje się być po prostu niezłym, rzemieślniczym tworem, o którym szybko zapomnę. Od strony czysto technicznej niespecjalnie można się do „Order Of Decadence” przyczepić – nienagannie techniczne riffy, perliste solówki, instrumentalne smaczki tu i ówdzie, wszystko utrzymane w konwencji późnego Death, ale zagrane z wyraźnie bardziej thrashowym sznytem. Można by rzec, że debiut Malevolent Creation będzie tutaj górną granicą jeśli chodzi o poziom ekstremy, przy czym moskiewska ekipa bardzo rzadko zbliża się do takiego poziomu agresji i brutalności. I tutaj też chyba pojawia się problem z tym materiałem. Ten technicznie sprawny i kompozycyjnie nienaganny zestaw piosenek niczym specjalnym nie porywa. W moim odczuciu jest to granie wyprane z życia, pozbawione nerwu, zrywu i dzikości, które metal powinny cechować. Trochę mi to przypomina wyczyny naszego Sceptic, w którym słyszę podobne bolączki. Nic z tej muzyki nie wynika, poza tym, że jest dobrze zagrana, a w zasadzie odegrana. Pewne, jeśli ktoś lubuje się w czysto formalnym graniu i nie przeszkadza mu brak oryginalności i własnej inwencji twórczej, ten z „Order Of Decadence” będzie zadowolony. Dla pozostałych będzie to jednak kolejny, przeciętny, podobny do tego i owego zespół, który w najlepszym wypadku skończy jako „półkownik” w której kolejnej przebogatej kolekcji i zginie w odmętach niepamięci pośród tysięcy lepszych płyt. Uważam, że słuchanie tej płyty jest totalnie zbyteczne, bo trudno mi odnaleźć jakiś sensowny argument, którym mógłbym zachęcić czytelników tej recenzji do tego, żeby po debiut Rosjan sięgnąć. Ot, nieźle zagrane i tyle.

 

                                                                                                                                             Harlequin

niedziela, 25 grudnia 2022

Recenzja Hamvak „Maelstrom of Abhorrent Incantations”

 

Hamvak

„Maelstrom of Abhorrent Incantations”

Morbid Chapel 2022

Do chwili, kiedy to pan listonosz przyniósł mi debiutancki album Hamvak, na temat tego jednoosobowego projektu nie wiedziałem kompletnie nic. Niby chłop zań odpowiedzialny nagrał pięć lat temu demówkę, poprzednio tworzył niemal dekadę pod nazwą Solus, maczał też paluchy w innych przedsięwzięciach, ale wszystko to jakoś omijało mnie szerokim łukiem. Specjalnych oczekiwań wobec Hamvak zatem nie miałem. Może to i lepiej, bo zaskoczenie większe. Spotkanie z „Maelstorm of Abhorrent Incantations” można porównać do przyjęcia śnieżnej kulki między oczy po wyjrzeniu przez okno. Znajdziemy tu czterdzieści minut intensywnego death metalu inspirowanego zarówno oldskulem, jak i młodszymi jego odmianami gruzowymi. Dosłownych odnośników można by z nazwy wymieniać wiele, szkopuł jednak w tym, że za każdym razem kiedy słucham tych nagrań, moje skojarzenia niekoniecznie do końca pokrywają się z poprzednimi. A świadczy to chyba o tym, iż ów, jakby nie patrzeć na staż, weteran sceny, ze starych i nieco już zużytych klocków zbudował coś własnego pomysłu, co zdecydowanie nadaje się do zabawy. Muzyka Węgra zazwyczaj rozpędza się do znacznych szybkości, niczym bolid, zwalniając jedynie na zakrętach. Rdzeń „Maelstorm of Abhorrent Incantations” stanowi zatem frontalny atak. Jednak nie jest to szarża na oślep, a wysoce taktycznie przemyślana kampania. Sporo w tej burzy bardziej technicznych harmonii czy niebanalnych solówek. Kilka też fragmentów bardzo rytmicznych, przy których nóżka sama chodzi. Potężne jest brzmienie, w którym elementem charakterystycznym jawi się wysunięty wyraźnie do przodu, szyjący całkiem niezłe wywijańce bas, oraz dudniące, niczym ciężki karabin maszynowy, beczki. Masy dodaje też niski, nieco bulgotliwy wokal, mogący przypominać śpiewaka z Vomitory. Nie ma na tej płycie banałów, jest konkretny deathmetalowy wpierdol. Bez zbędnego słodzenia czy niepotrzebnych dodatków. A co najważniejsze, Hamvak nie nudzi, a raczej rośnie z każdą sesją. Dzięki czemu nie chce się ten płyty za szybko wyciągać z odtwarzacza. Żaden maniak śmierć metalu nie powinien poczuć się tym debiutem rozczarowany. Mi te dźwięki wchodzą bez popitki.

- jesusatan

Recenzja Misþyrming „Með Hamri”

 

Misþyrming

„Með Hamri”

NoEvDia 2022

Dobrze chyba wszystkim znani Islandczycy właśnie powrócili z trzecią płytą. Tym razem nie dostaniemy od nich ładnych melodyjek jakimi wypełniony był ich poprzedni album. Na „Með Hamri” króluje bowiem arogancka brutalność, za pomocą której ci czterej panowie pragną zadać na koniec roku wszystkim ostateczny cios. Zaczynają go wyprowadzać od utworu tytułowego, który przez sześć minut zasypuje nas kaskadą szybkich riffów i niczym ostatni Funeral Mist wdeptuje w glebę. Ta szaleńcza jazda kończy się nagle, kontrastującym z wcześniejszą lawiną syntezatorowym tłem. Drugi „Með Harmi” wita motywem znanym z twórczości przytoczonego wcześniej szwedzkiego projektu. Jest to dość niepokojąca zagrywka gitarowa, która po chwili przechodzi w zacięte i marszowe akordy w towarzystwie ciekawych wokali D.G., jakby zawieszonych między krzykiem, a blackowym charkotem. Momentami słychać tu troszkę Bathory z późniejszego okresu, ale wszystko psuje, powracająca jak bumerang skandynawska melodia, nic tylko potańczyć, przecież karnawał za pasem. W trzecim „Engin Miskunn” otrzymujemy powrót do bardziej zdecydowanych brzmień, które dość szybko pędzą przed siebie przy akompaniamencie łomoczącej perkusji. Robi się stanowczo i delikatnie podniośle za sprawą nienachalnego i odpowiedniego w swym wyrazie klawiszowego podkładu. Kolejny numer to defiladowy i jednostajny „Engin Vorkunn”, spokojnie i nostalgicznie płynący przed siebie, a poprzez użycie specyficznych syntetycznych dźwięków, mocno kojarzy się z pomysłami Varga. Piąty „Blóðhefind” to trzyminutowa, prawie ambientowa zapchajdziura, która składa się z gitarowego szumu, rytmicznego bębnienia i zaklęć rzucanych przez wokalistę. Misþyrming swoje uderzenie kończy szóstym „Aftaka”, który po całkiem spokojnym wstępie przeradza się w istny huragan, który momentalnie wszystko wokół pokrywa szronem. Jest tu zdecydowanie i nienawistnie. Najnowsza propozycja tego kwartetu jest niewątpliwie jak dotąd najlepszym ich wydawnictwem. Pod względem produkcyjnym oraz aranżacyjnym zespół stanął na wysokości zadania. Pełno tutaj znaleźć można pomysłów dzięki czemu, słuchając „Með Hamri” nie można się nudzić, a wielowarstwowość tekstur muzycznych dodatkowo pogłębia i zagęszcza materiał. Wszyscy fani współczesnego szatańskiego grania, zapewne nie będą zawiedzeni, ale czy ta płyta jest wspomnianą fangą? W moim odczuciu to zaledwie kuksaniec, a poza tym jakoś mało w tym black metalu, black metalu właśnie.

shub niggurath

 

sobota, 24 grudnia 2022

Recenzja Obsidian Hooves „Illuminating Void”

 

Obsidian Hooves

„Illuminating Void”

Morbid Chapel 2022

Obsidian Hooves w rok po wydaniu debiutanckiego „Morbidity” powraca z kolejnym długograjem, ponownie pod banderą Morbid Chapel. Tym razem materiał ten jest ciutkę krótszy, bowiem zawiera nieco ponad trzy kwadranse muzyki, podzielonej na siedem rozdziałów. Mam jednak wrażenie, że ten niewielki zabieg kosmetyczny, polegający na zagęszczeniu pomysłów, oraz podwójne ich przemyślenie, wyszedł Amerykanom zdecydowanie na dobre. Dla przypomnienia… Obsidian Hooves znaczy death metal. Panowie, zachowując bezwzględną niemal czystość gatunkową, serwują nam śmiertelne granie w niemal wszystkich jego odcieniach. Kompozycje na „Illuminating Void” są zdrowo pokombinowane (nie mylić z przekombinowane), i naprawdę sporo się w nich dzieje. Nie mam na myśli jedynie płynnego przechodzenia z riffu w riff, ale i nierzadko rotacji tempa, sięgającego od blastów po niemal doomowe wyhamowania. Co istotne, mimo iż panowie czerpią pełnymi garściami z klasyki gatunku, zaglądając zarówno do ogródka Gorguts, Immolation (często!), Broken Hope, jak i Titanblood albo nawet momentami Portal, ich mozaika stanowi wyrazisty i na pewno absorbujący obraz. Niezwykle masywne walce rozgniatają na bezkształtną masę a następujące po nich gradobicia zmywa nasze ścierwo z chodnika wprost do kanału. Zdecydowanie więcej na tym albumie momentów chwytliwych, z kolei mniej obecnej na debiucie prostoty. Słychać dobitnie, iż panowie nie marnowali czasu i solidnie przyłożyli się do swoich kompozycji, bowiem ich nowy krążek to wejście przynajmniej o jeden poziom w górę. Wszechobecny na tych nagraniach ciężar potęguje dodatkowo zdecydowanie bardziej niż wcześniej masywne brzmienie, spełniające w tym przypadku wszelkie podstawowe standardy starej szkoły. No i ten potężny wokal, tym razem nie urozmaicany pierdołami, tylko głęboko rzygający…. To i tak nie wszystko. Obsidian Hooves umiejętnie potrafią wprowadzić nas ścieżki bardziej klimatyczne, czego dowód otrzymujemy już na początku otwierającego płytę „Chaos Terros”. Zatem sporo w tych utworach różnorodności, ale jak już zdążyłem wspomnieć, wszystko jest tu splecione idealnie klamrą śmierć metalu. Co więcej, ten album jest niczym domowej roboty wino. Daj mu trochę czasu a zacznie pracować i po jakimś czasie wyzwoli w pełni swój smak i moc. Trochę mnie ten zamorski duet mimo wszystko zaskoczył, bo aż tak dobrego materiału się po nich nie spodziewałem. Pisząc recenzję „jedynki” mówiłem, że do ekstraklasy gatunku jeszcze im co nieco brakuje. Z „Illuminating Void” chłopaki głośno pukają do jej bram, i według mnie maja spore do niej aspiracje. Bardzo dobry  album, bez dwóch zdań.

- jesusatan

Recenzja NEGATIVE PLANE „The Pact… „

 

NEGATIVE PLANE

„The Pact… „

Invictus Productions 2022

11 lat to jakby nie patrzeć w chuj czasu, a taka właśnie przerwa dzieli tegoroczną płytkę Negative Plane od jej poprzedniczki. Dla jednych zespołów taka długa odległość pomiędzy produkcjami bywa zbawienna, dla innych wręcz odwrotnie. Wydaje mi się, że przypadku tego  zespołu zza wielkiej kałuży wygrała opcja numer jeden. „The Pact…” to bowiem płytka doskonała, a Negative Plane urósł w mym prywatnym rankingu do miana jednego z najlepszych (o ile nie najlepszego) i zarazem najoryginalniejszych zespołów Black Metalowych ze Stanów. Na swym trzecim albumie długogrającym amerykański hord prezentuje unikalny styl, który w finezyjny sposób łączy w sobie pierwszą i drugą falę czarciego szaleństwa z całym wachlarzem wpływów Thrash, Speed, jak i Heavy Metalowych, oraz mglistymi, psychodelicznymi oparami kwaśnego obłędu. Rezultatem jest krążek, który zdecydowanie wykracza poza sztywne granice gatunku i pokazuje, że Diabeł niejedno ma imię. „Pakt…” to płyta koncepcyjna z nadrzędną historią, gdzie warstwa tekstowa nierozerwalnie związana jest z muzyką. Materiał ten, to wyśmienity spektakl awangardowego (w pozytywnym tego słowa znaczeniu), okultystycznego grania, złożony z siedmiu części o charakterystycznym brzmieniu, gdzie surowe tony oplatane są odurzającymi poziomami pogłosu, halucynogennymi przestrzeniami i zagęszczonymi fakturami poszczególnych, rozwijających się misternie kompozycji. Przeszywające, często zniekształcone, niezrównoważone riffy wirują tu w szalonym tańcu potępionych wraz z wyrazistym basem, którego pulsujące złowieszczo linie tworzą ziarniste, paraliżujące, przygniatające doły i zróżnicowanymi, nierzadko demonicznymi wokalizami o narracyjnym formacie, które wygłaszane są niczym przeklęte kazania z trumiennej ambony. Dziwne, popaprane struktury melodyczne poszczególnych utworów, oraz niesamowite, gitarowe aranżacje sprawiają, że muzykę Negative Plane opisałbym jako połączenie dźwięków charakterystycznych dla Ved Buens Ende i Nocturnus z okresu „Thresholds”, doprawione brudem wczesnego Celtic Frost. Wiem, dla niektórych zabrzmi to pretensjonalnie, inny odsądzą mnie od czci i wiary i stwierdzą, że me słowa są bluźnierstwem, ale finezyjne, unikalne wykorzystanie techniki wioślarskiej, parapetu, jak i mieszające z błotem, ciężko bijące beczki skłaniają mnie właśnie do takich, a nie innych przemyśleń. Jakichkolwiek porównań by nie użyć, nic nie zmieni faktu, że „The Pact…” to płytka, która położyła mnie na łopatki. Bardzo mocno skłaniam się ku opinii, że to najlepszy album Black Metalowy, jaki ukazał się Anno Bastardi 2022.

 

Hatzamoth

piątek, 23 grudnia 2022

Recenzja Hell's Coronation / Dead Dog’s Howl “The Cult of Cellar”

 

Hell's Coronation / Dead Dog’s Howl

“The Cult of Cellar”

Under the Sign of Garazel 2022

Prawie rok po kasetowej premierze Kultu Piwnicy, materiał ten doczekał się w końcu edycji winylowej. Część z was zapewne miała już okazję zapoznać się z tymi nagraniami, a kto cierpliwie czekał na wosk, teraz ma szansę swoją kolekcję uzupełnić. Wydawnictwo to zawiera trzy kompozycje. Pierwsza z nich to utwór Hell’s Coronation, mogący tak naprawdę spokojnie wchodzić w skład dowolnie wybranego z ostatnich tytułów w dyskografii zespołu. Bynajmniej nie brzmi on jak odrzut z którejkolwiek sesji nagraniowej, wręcz przeciwnie. Moim zdaniem to jeden z lepszych wałków, jakie gdańszczanie zarejestrowali. I totalnie w ich stylu. Czyli posępny black metal na starą modłę, do jakiego Hell’s Coronation zdążyli nas przyzwyczaić. Cechujący się powolnymi akordami, podkreślanymi pogrzebowym klawiszowym tłem, oszczędnym, lecz stanowiącym znaczący i niezbędny element całości. Atmosfera „Diabolical Venom” jest gęsta, a wplatana weń melodia buja i niesie w stanie lewitacji prosto do bram piekła. Do tego tradycyjny, szorstki wokal, wyśpiewujący swoje zaklęcia w podobnym do samej muzyki niespiesznym tempie. Ponadto nienaganne brzmienie, dokładnie takie, jakim tego typu black metal powinien się charakteryzować. Co tu dużo gadać, u każdego oddanego maniaka zespołu ten numer na półce znaleźć się musi. Na rewersie mamy Dead Dog’s Howl. Ten twór zjebałem już dwukrotnie, ale jak to się mówi, do trzech razy sztuka… Mamy tu po raz kolejny upust w stylu improwizacji, tudzież nieudolności muzycznej, z wyraźnie wysuniętym do przodu basem i charkoczącym niczym nieszczęśnik, któremu podrzyna się gardło, wokalem, z elementami jęków w utworze drugim. Otwierający stronę B „Seven Whorish Mothers” to numer nieco transowy, z zapętlonym motywem basowym, przerywanym dopiero po dłuższej chwili. Potem jednak następuje, charakterystyczny dla wcześniejszych spustów zespołu,  happeningu ciąg dalszy. Happeningu mocno chaotycznego, często banalnego, tradycyjnie budowanego na rzężącym z przodu czterostrunowcu i wspomnianej ekspresji wokalnej. Nie wiem, czy gitary schowane są tutaj by ukryć mizerne umiejętności muzyków (no bo sorry, nawet szarpanie rzeczonych strun grubych, co filozofią wielką nie jest, zdaje mi się chwilami nierówne), ale według mnie brak wyrazistości tego instrumentu nie czyni od razu z Dead Dog’s Howl drugiej Necromantii. Beczki też są mocno wycofane, albo raczej zagłuszone. Staram się z całych sił, i może jakiś minimalny postęp w twórczości tego duetu zauważam, lecz przy takim tempie rozwoju miną lata świetlne zanim wydadzą coś, czego posłucham z przyjemnością. A może to kwestia długości tego materiału, który po prostu nie zdążył mnie zmęczyć? Reasumując jednak, uważam, że warto jednak sięgnąć po „The Cult of Cellar” i wysupłać kilka złociszy, choćby dla kawałka Hell’s Coronation. A przy okazji zyskacie wydawnictwo, które adeptom muzyki będziecie mogli przedstawić jako pierwszorzędny przykład jak się powinno, a jak nie powinno grać czarnego metalu.

- jesusatan

Recenzja Irae „Assim Na Terra Como No Inferno”

 

Irae

„Assim Na Terra Como No Inferno”

Signal Rex 2022

Historia tego bandu jest już dość długa, gdyż narodził się on w Lizbonie. Miało to miejsce w 2002 roku i od tamtego czasu nieprzerwanie co jakiś czas nagrywa nowe piosenki. Uzbierało się trochę tego, bo ilość wydanych przez Irae demosów, splitów i kompilacji jest całkiem spora. Jeżeli chodzi o albumy, to w porównaniu do innych wydawnictw, sprawa ma się trochę odmiennie, ponieważ na przestrzeni swojego dwudziestoletniego istnienia ten Portugalczyk wydaje właśnie dopiero piątą płytę. Tak, Irae to jednoosobowy projekt, który podobno nieźle namieszał na black metalowej scenie w kraju, z którego pochodzi. To moje pierwsze spotkanie z tym projektem, bo raczej rzadko zwracam oczy na tamtą część Europy, zwłaszcza jeśli chodzi o tego typu granie. Najnowsza i jednocześnie jubileuszowa produkcja „Assim Na Terra Como No Inferno” to 39 minut szorstkiego black metalu, ocierającego się wyraźnie o odmianę „raw”. Dzieło to wykazuje się małą bipolarnością dlatego iż, można je niejako podzielić na dwie części. Pierwsze cztery utwory z siedmiu tu zamieszczonych, są niczym innym jak szatańskim muzykowaniem w delikatnie współczesnym ujęciu. Co prawda trzon jest właściwy i wyraźnie wyczuwalny, ale twórca wplata we wszystko sporo nowych rozwiązań i doprawia wszystko swoim południowym temperamentem. Jednostajne i nastrojowe akordy nieustannie przechodzą z jednego w drugi, jednocześnie zmieniając tempo. W toporne riffy Vulturius wplata również nieoczywiste i odegrane na portugalską modłę tremolo. Nie brakuje tutaj również klimatycznych i oszczędnie użytych przerywników w postaci sampli, dzięki którym możemy usłyszeć odgłosy deszczu, a także momentów z dźwiękiem „czystych” strun, przywołując skojarzenia z grecką szkołą. Od piątego numeru wszystko się diametralnie zmienia. Portugalczyk obiera inny front i kieruje swoje inspiracje w stronę norweską. Za sprawą tych trzech kawałków dostajemy typową oraz chropowatą łupaninę, płynącą przed siebie w średnim tempie. Ostre gitary generują mniej przytulną atmosferę niż przed chwilą. Pojawia się odczuwalny chłód i nieprzychylność dla wszelkiego dobra, które siąpi z portugalskiego i hiszpańskiego katolicyzmu. Druga połowa „Assim Na Terra Como No Inferno” wydźwiękiem przypominać trochę może rzępolenie Gylve i Ted’a z czasów między „Ravishing Grimness”, a „Hate Them”. Całości oczywiście towarzyszą przyzwoite wokale, które swą ciernistością kolą boleśnie uszy. Z brudnym sumieniem polecam, choć zaznaczyć muszę, że jeden odsłuch może nie wystarczyć, aby się do tej produkcji przekonać, a warto dać jej szansę.

shub niggurath