SADIST
„Firescorched”
Agonia
Records 2022
Włoscy
weterani Technicznego, Progresywnego Death Metalu powrócili ze swym dziewiątym,
pełnym albumem. Powrócili i pokazali wszystkim, jak należy uprawiać to
zdradliwe poletko. Sadist od ponad trzech dekad obrabia już przecież te zagony,
przez ten czas dopracował się swojego własnego, niepowtarzalnego stylu, którego
póki co nikt nie starał się naśladować (przynajmniej ja nie słyszałem godnego
uwagi zespołu, który choćby próbował podjąć tę rękawicę i stanąć z nimi w
szranki). Nie dziwi mnie zatem specjalnie niebotycznie wysoki poziom, jaki
makaroniarze zaprezentowali na swym najnowszym pełniaku, gdyż każda ich kolejna
płyta była w tym gatunku klasą samą w sobie. Nie da się jednak nie
usłyszeć, że na „Firescorched” grupa złapała zdecydowanie świeży oddech i
zaciągnęła się nim głęboko, niemal aż do okrężnicy. Niemały wpływ miał na to
zapewne lifting składu. Na krążku tym prezentuje się nam bowiem nowa sekcja
rytmiczna w osobach pałkera Romaina Goulon’a (Arsebreed, ex-Necrophagist,
ex-Benighted, ex-Disavowed) i basmana Jeroena Paula Thesseling’a (Obscura,
ex-Pestilence) i mówię Wam, mieszają tu chłopaki tak, że chuj. Beczki po prostu
miażdżą. Ich gra trzyma w napięciu, mają konkretne jebnięcie, mimo że struktury
rytmiczne, jak i operowanie blachami jest naprawdę zdrowo popierdolone. Jeroen
na swym bezprogowym basie rzeźbi z kolei tłusto i węzłowato, a odstawia przy
tym takie hołubce, że momentami może zakręcić się w łepetynie, niczym po kilku szybkich strzałach z
wysokoprocentowego alkoholu. Wiosło również wycina tak pokręcone partie, że
proszę nawet nie pytać. Wyśmienite, precyzyjne solówki, czy wycieczki w stronę
świata jazz-fusion to mistrzostwo świata
i okolic, jednak najważniejszy od zawsze w muzyce Sadist był popaprany,
poniewierający, ale zadziorny riff wykonany jakby z drutu kolczastego. Tommy Talamanca
to zresztą technik, jakich mało, na swojej robocie się zna, a do tego cały czas
tworzy z pasją i zaangażowaniem, więc nic, tylko podziwiać te kręte, karkołomne
niekiedy, wioślarskie regaty, na które nas zaprasza. Niemałe wrażenie robi także meandrujący
dyskretnie klawisz, a zwłaszcza jego powiązanie z gitarą, co skutkuje
pojawiającymi się znienacka, ponętnymi połaciami orientalnej atmosfery.
Charakterystyczne, głębokie gardło Trevora dodaje natomiast tej muzyce nielicho
zaostrzonego pazura i spowija ją w mrocznej, śmiertelnej mgle. Cokolwiek nie
napisałbym o tej płycie, to moje słowa nie oddadzą w pełni, jak to mawia młode
pokolenie, blasku jej zajebistości. Krążek to bowiem zwodniczo antyprzebojowy z
mnóstwem surrealistycznych, nieortodoksyjnych przystanków, który jednak
hipnotyzuje i wciąga w swe czarująco abstrakcyjne formy. Materiał ten wydaje
się skandalicznie wręcz pełen nowoczesnych rozwiązań, ale zarazem jest konserwatywny
w swych korzeniach i ten dualizm jest jego wielką siłą. Dla mnie nie ulega
żadnej wątpliwości, że jest to jedna z najlepszych płyt w dyskografii Sadist.
Standing ovation.
Hatzamoth
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz