środa, 21 grudnia 2022

Recenzja CANDELABRUM „Nocturnal Trance”

 

CANDELABRUM

„Nocturnal Trance”

Hells Headbangers Records 2022


Portugalski odłam Black Metalowego szaleństwa, który ukształtował się jakiś czas temu, jakoś specjalnie nigdy mnie nie pociągał (poza pewnymi, nielicznymi wyjątkami). Uważam nawet, że większość zespołów z tego nurtu tworzy tanią patatajnię dla pryszczatych nastolatków, w której brak umiejętności i twórcza indolencja przykrywana jest celowo paskudnym, syfiastym  brzmieniem i próbą tworzenia sztucznego kultu. Jak jednak w pierwszym zdaniu wspomniałem, są w tym odłamie drobne wyjątki, których muzyka coś tam w sobie ma, a przede wszystkim da się jej słuchać bez odruchów wymiotnych. Do tej właśnie, wąskiej grupy zespołów należy wg mnie jednoosobowy (chyba?) hord Candelabrum, którego trzecia, pełna płyta zmaterializowała się w tym roku dzięki Hells Headbangers Records, a zatytułowano ją  (całkiem trafnie skądinąd) „Nocturnal Trance”. Obcujemy tu bowiem z surowym, klasycznie podanym Black Metalem, który wprowadza słuchacza w pewien rodzaj hipnotycznego transu. Za ów stan mrocznego upojenia w głównej mierze odpowiadają zimne, jadowite riffy, które wspomagane umiarkowaną porcją chorych, chwilami wręcz chaotycznie majaczących dysonansów tkają mglisty całun efemerycznego, niestabilnego nurtu melodycznego, który niczym arytmiczne bicie serca wywołuje podświadomy niepokój i stany lękowe. Mimo że praca wiosła jest tu raczej ziarnista, brzęcząca i stosunkowo prosta, to spore jego zagęszczenie i niemal monochromatyczna powtarzalność faktur sprawiają, że atmosfera, jaka unosi się nad tym krążkiem, zalatuje śmiercią i przerażeniem. Cały czas czujemy bowiem, że gdzieś tam cierpliwie czeka na nas ponury żniwiarz. Reszta instrumentarium stanowi jak dla mnie jeno kręgosłup, na którym może swe wizje roztaczać gitara. Wycofane beczki grzmią złowrogo, potrafią przyjebać siarczyście, jak i zapodać przygniatający do gleby walec. Wcale nie mała porcja parapetu przewija się na tyle gustownie, że nie burzy wspomnianego już tu, dusznego, obskurnego klimatu (choć momentami brzmi on nieprzyzwoicie wręcz optymistycznie), a rasowe, czarne jak substancje ropopochodne wokale robią swoje, nadając tej produkcji dodatkowo odrobinę depresyjnego szlifu. O basie celowo nie wspominam, gdyż jakoś trudno mi go zlokalizować w tej surowej gęstwinie. Jeżeli jest to fajnie, jeżeli go nie ma, też fajnie, gdyż w zasadzie nic to nie zmienia w przypadku tej płyty. Brzmienie oczywiście z gatunku lo-fi, choć w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, więc możemy bez większych przeszkód wędrować ścieżkami ciemności i celebrować rytuał przejścia poza kontinuum wszelakiego bytu. Myślę, że wielu ortodoksyjnych maniaków chętnie podąży tym korytarzem (w towarzystwie Candelabrum rzecz jasna), gdyż niewątpliwie kusząca będzie to dla nich propozycja. Żeby tylko nie zapomnieli drogi powrotnej.

 

Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz