„Survival of the Sickest”
Napalm Records 2022
Szwedzki
(choć teraz już nie do końca)All-Star Band (mowa oczywiście o Bloodbath)
powraca po niemal czterech latach ciszy ze swym siódmym albumem długogrającym.
Można dyskutować nad sensem istnienia takich zespołów, czy też nad szczerością
intencji, które kierowały muzykami przy jego zakładaniu. Moim zdaniem będzie to
jednak dyskusja typowo akademicka, która nie wniesie nic do tematu. Ci, którzy
bowiem od samego początku pluli na ten zespół, będą to robić nadal tak
żarliwie, że aż zabraknie im śliny w gębie i żadne argumenty do nich nie
trafią, a ci, którzy darzyli ten skład uwielbieniem nadal będą go wielbić z
niegasnącym zapałem. Dla mnie najważniejszym i ostatecznym wyznacznikiem jest
muzyka, a w tej materii nie można kurwa zaprzeczyć, że Bloodbath zna się na
swojej robocie, a każdy ich album trzyma odpowiednio wysoki poziom. Skoro tę
kwestię mamy już wyjaśnioną, to możemy zabrać się za muzykę, jaka znalazła się
na tegorocznej płycie owego kwintetu. „Survival of the Sickest” to krążek
wypełniony (dla odmiany) Metalem Śmierci starej szkoły, w którym splatają się
ponownie wpływy skandynawskie (oczywiście ze znaczną przewagą rasowej
szwedzizny) i argumenty wykorzystywane przez załogi zza wielkiej wody. Tak więc
nie unikniemy naleciałości, które będą kojarzyć się z twórczością Dismember,
Carnage, Grave, czy pierwszymi dwoma płytami Entombed. Równie mocne piętno
odcisnęły tu jednak Cannibal Corpse, Death, Massacre, jak i Morbid Angel (choć
tym razem w mniejszym stopniu niż na poprzednich produkcjach). Cały dowcip
polega jednak na tym, że Bloodbath potrafi z tych wpływów przyrządzić aromatyczny,
esencjonalny wywar, doprawić go po swojemu i podać z klasą, dzięki czemu
konsumuje się te dźwięki wybornie, a co najistotniejsze nie ma się po nich
zgagi i nie odbijają się one starymi podrobami zatopionymi w zjełczałym oleju. Nie
wiem, ale wydaje mi się, że panowie dosyć mocno zapatrzyli się na tej płytce w
stronę kultowej „From Beyond”, choć być może całkowicie nieświadomie. Bezkompromisowy,
soczysty US Death Metal wysuwa się na tu bowiem na pierwszy plan, a każda z kompozycji,
jakie napotkamy na „Survival…” przywołuje ducha, jaki panował na tamtej
produkcji. Cały ten krążek zresztą jak chuj śmierdzi latami 90-tymi, a prócz
feelingu, jaki roztaczał debiut Massacre, można tu także odnaleźć echa
wczesnego Gorguts, czy tłusty swąd „Harmony Corruption” wiadomo kogo. Nie mogło
zabraknąć także ukłonu w stronę Autopsy w chorym „Dead Parade”, zanim
oczywiście rozpętał się tam napędzany blastem, piekielny rozpierdol, a o „No
God Before Me”, który mógłby być bardzo dalekim kuzynem „Boga Pustki”, gdyby
nie pewne szczególne patenty zastosowane przez zespół już nawet nie wspominam. Praktycznie
w każdym, zawartym tu wałku możemy odnaleźć jakieś mniej, lub bardziej znane
smaczki, co jedni zjebią totalnie, a inni będą się nimi wytrwale delektować.
Niemały wpływ na taki stan rzeczy mieli oczywiście zaproszeni goście (Barney
Greenway, Marc Grewe, Luc Lemay), którzy użyczyli temu albumowi swoich
talentów. Można się tej produkcji czepiać, rozdwajać włos na czworo i
zachowywać się jak pies ogrodnika (tak zresztą ma się rzecz z każdą płytą
Bloodbath), co nie zmienia faktu, że to kolejna ich wyjebana płyta, która
spuściła mi łomot niczym zakon braci pałujących (dawne ZOMO). Krótko mówiąc,
podoba mi się ta płyta i chuj! Reszta, w tym zdanie internetowych wojów, czy
nastoletnich malkontentów powtarzających najczęściej nieswoje opinie, nie mają
dla mnie najmniejszego znaczenia. Dodatkowego smaczku dodaje tej produkcji
fakt, iż album ten jest „Dedicated to the Memory of L.G.Petrov (1972-2021). The
voice of a Deathgeneration”. I kurwa jak dla mnie wszystko jasne. Każdy,
szanujący się fan Old School Death Metalu powinien go zatem mieć w swojej
kolekcji i to nie ze względu na tę dedykację, ale ze względu na to, że wypełnia
go wyśmienity, zakorzeniony w tradycji gatunku Metal Śmierci.
Hatzamoth
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz