piątek, 30 grudnia 2022

Recenzja SLEEPLESS „Host Desecration”

 

SLEEPLESS

„Host Desecration”

Metal Warrior Records 2022

Muzykę, jaką na swym pierwszym albumie długogrającym prezentuje nam amerykański Sleepless, trzeba niewątpliwie lubić i to nawet bardzo, a nawet ci, którym wydaje się, że takie granie im leży nie zawsze będą mieli nastrój na takie dźwięki. „Host Desecration” wypełnia bowiem bardzo techniczne muzykowanie leżące gdzieś na przecięciu Thrash/Heavy/Progressive ze wskazaniem na pierwszy z tych gatunków. Poginają chłopaki naprawdę zawodowo, często zapuszczając się na klasyczne terytoria późnych lat 80-tych i pierwszej połowy 90-tych, gdzie innowacyjność i eksploracje innych terytoriów nie oznaczały wcale rezygnacji z bycia agresywnym, zadziornym, ale zarazem chwytliwym (w pozytywnym tego słowa znaczeniu). Możecie zatem spodziewać się tu prawdziwego zalewu pokręconych jak świński ogon riffów, subtelnych przesunięć głównych partii akordów w stronę rozgałęziających się, porywających, progresywnych struktur melodycznych, a także zmiennokształtnych, ciętych technicznie, rozpędzonych partii Power/Thrash, które zamiatają jak się patrzy. Wiosło naprawdę wymiata tu niesamowicie, a to, co przeczytaliście powyżej, to tylko pewna część jego wywijasów. Różnorakich smaczków, szczegółów i bogatych, gitarowych ornamentów jest na tym krążku znacznie więcej, nie wspominając już o wyśmienitych solówkach i dziwnych sygnaturach czasowych, więc wszyscy, którzy lubią wgryzać się w tę materię i smakować ją niespiesznie będą tym materiałem głęboko urzeczeni. Sekcja rytmiczna oczywiście nie pozostaje „za murzynami”. Beczki łapią także różnorakie, niekiedy w chuj połamane sekwencje rytmiczne. Chwilami jest to prawdziwy labirynt uderzeń, przejść i schematów, które dosłownie powodują opad kopary. Wyrazista gitara basowa o chropowatych rantach przecudnie szura i mruczy, a że kręci przy tym wzory rodem z zaawansowanej matematyki, uciekając momentami nawet w Jazz/Funky, to też wnętrzności wywraca bardzo skutecznie. Owa złożoność sekcji nie rzutuje jednak w najmniejszym stopniu na utratę jej mocy. Gary biją soczyście i mocno, a bas zapewnia odpowiednio pokaźny groove. Podobnie zresztą rzecz ma się z gitarą. Mimo wielu zapętleń i zawiłych aranżacji, jej gra nacechowana jest agresją, a żrący jad sączy się niemal z każdego riffu. A co z wokalem? No panie, wokalista także ma parę w gardzieli, płynnie przechodzi od zaprawionych chrypką, żrących partii do średnich i wyższych rejestrów prezentując wielooktawową skalę możliwości swych strun głosowych. Podobnie, jak zawarta tu muzyka, to także wyższa szkoła latania, aczkolwiek trzeba do tego śpiewu troszkę przywyknąć, bo chwilami może lekuchno drażnić. Czy można muzykę Sleepless z czymś pożenić? Oczywiście. Dzieje się tu wiele albo jeszcze więcej, więc i lista zespołów będzie pokaźna, a i tak każdy, kto przesłucha tę płytkę, jeszcze coś pewnie dorzuci, ale spróbujmy. Wydaje mi się, że wyraźne piętno odcisnęły na muzykach zza wielkiej kałuży: Metal Church, Watchtower, Anacrusis, Overkill, Believer, Mekong Delta i do pewnego stopnia także Testament. Bezapelacyjnie jest w tym także jakiś pierwiastek Nevermore/Sanctuary i  Confessor. Można także wychwycić drobne wrzutki z repertuaru Annihilator, Sadus, czy Forbidden, a wszystko to przepuszczono przez szatkownicę z napisem Voivod i The Dillinger Escape Plan. Tak to widzę, a czy słusznie? Nie wiem, gdyż to naprawdę zdrowo popaprana produkcja. Dobra, myślę, że czas już na podsumowanie, a to będzie krótkie i węzłowate. Zajebista rzecz, bez-a-pe-la-kur-wa-cyj-nie, ale jak już na wstępie wspominałem, takie granie trzeba lubić, bez tego ani rusz.

 

Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz