CULTIC
„Of Fire and Sorcery”
Eleventh Key 2022
Małe
miasteczko York w stanie Pensylwania, zwane też Miastem Białej Róży, założone w
1741 roku nie należy z pewnością do turystycznych atrakcji wschodniego wybrzeża
Stanów Zjednoczonych, choć sporo tam parków, oraz obszarów ochrony przyrody i
zwierząt. Zastanawiacie się pewnie, dlaczego o tym wspominam? Dlatego, że
właśnie z tego regionu pochodzi Cultic, a ja nie miałem lepszego pomysłu na
wstęp do recenzji ich drugiego, pełnego albumu „Of Fire and Sorcery”, który w
tym roku narysował się na scenie przy pomocy kredek z Eleventh Key. Zdecydowanie
ponurymi barwami maluje tu to trio, gdyż muzyka, jaką się parają to koszerny,
pierwotnie surowy Doom/Death starej szkoły, doprawiony klawiszem, żywcem
wyciągniętym z produkcji Dungeon/Synth sprzed co najmniej trzech dekad i
odrobiną rzucających się na łeb psychodelicznych akcentów. Ukryć się nie da, że
w chuj ciężka to muza, a i duszny, smolisty klimacik się z niej wylewa, i to
nawet w dosyć sporych ilościach. Poszczególne wałki przetaczające się po słuchaczu
są niczym powolne, obłąkane procesje złożone z opasłych, przytłaczających, choć
prostych w obejściu bębnów, rozrywającego okrutnie, szorstkiego basu, którego
wyeksponowane mocno partie stanowią centralny punkt tego programu, mulistej,
śluzowatej gitary, która ledwo jest w stanie przebić się ze swoimi
zagęszczonymi, miazmatycznymi riffami oraz wokali rozciągniętych pomiędzy
prymitywnym proto-growlingiem a nawiedzonym słowem mówionym. Zespół nie szuka specjalnych
formuł ni patentów, za to mocno dba o OldSchool’ową estetykę, a osobliwa,
niecodziennie spotykana produkcja tej płyty nadaje tym dźwiękom nieco
specyficzny styl, nad którym unosi się duch Cirith Ungol, wibracje znane z pierwszych
płyt Celtic Frost i w pewnym stopniu wczesnego Winter (choć nie wiem, czy tu
nie przegiąłem trochę pały). Można powiedzieć, że album ten cechuje niezwykle
skutecznie zastosowana prostota (nie mylić z prostactwem), a poza tym jest on
brzydki i paskudny, ale na swój pokręcony sposób także transowy i wciągający.
Minusem owej prostolinijności jest to, że choć krążek ten trwa 52 minuty, to w
zasadzie można go rozpracować po 20 (ten, kto posłucha, będzie wiedział, o co
się mnie rozchodzi), no i niestety pod koniec swego trwania troszkę się on
ciągnie. Mimo to ma ten album swą złowrogą moci potrafi solidnie przeczołgać
słuchacza po glebie, zwłaszcza jeżeli posłuchamy go w ciemnościach, choć umówmy
się, do wybitnie ekscytujących to on nie należy (przynajmniej dla mnie). Jest to
jednak na tyle dobry krążek, że mogę bez obaw polecić go wszystkim maniakom,
rozmiłowanym w korzennym Doom/Death Metalu starej szkoły.
Hatzamoth
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz