poniedziałek, 19 grudnia 2022

Recenzja CULTIC „Of Fire and Sorcery”

 

CULTIC

„Of Fire and Sorcery”

Eleventh Key 2022


Małe miasteczko York w stanie Pensylwania, zwane też Miastem Białej Róży, założone w 1741 roku nie należy z pewnością do turystycznych atrakcji wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych, choć sporo tam parków, oraz obszarów ochrony przyrody i zwierząt. Zastanawiacie się pewnie, dlaczego o tym wspominam? Dlatego, że właśnie z tego regionu pochodzi Cultic, a ja nie miałem lepszego pomysłu na wstęp do recenzji ich drugiego, pełnego albumu „Of Fire and Sorcery”, który w tym roku narysował się na scenie przy pomocy kredek z Eleventh Key. Zdecydowanie ponurymi barwami maluje tu to trio, gdyż muzyka, jaką się parają to koszerny, pierwotnie surowy Doom/Death starej szkoły, doprawiony klawiszem, żywcem wyciągniętym z produkcji Dungeon/Synth sprzed co najmniej trzech dekad i odrobiną rzucających się na łeb psychodelicznych akcentów. Ukryć się nie da, że w chuj ciężka to muza, a i duszny, smolisty klimacik się z niej wylewa, i to nawet w dosyć sporych ilościach. Poszczególne wałki przetaczające się po słuchaczu są niczym powolne, obłąkane procesje złożone z opasłych, przytłaczających, choć prostych w obejściu bębnów, rozrywającego okrutnie, szorstkiego basu, którego wyeksponowane mocno partie stanowią centralny punkt tego programu, mulistej, śluzowatej gitary, która ledwo jest w stanie przebić się ze swoimi zagęszczonymi, miazmatycznymi riffami oraz wokali rozciągniętych pomiędzy prymitywnym proto-growlingiem a nawiedzonym słowem mówionym. Zespół nie szuka specjalnych formuł ni patentów, za to mocno dba o OldSchool’ową estetykę, a osobliwa, niecodziennie spotykana produkcja tej płyty nadaje tym dźwiękom nieco specyficzny styl, nad którym unosi się duch Cirith Ungol, wibracje znane z pierwszych płyt Celtic Frost i w pewnym stopniu wczesnego Winter (choć nie wiem, czy tu nie przegiąłem trochę pały). Można powiedzieć, że album ten cechuje niezwykle skutecznie zastosowana prostota (nie mylić z prostactwem), a poza tym jest on brzydki i paskudny, ale na swój pokręcony sposób także transowy i wciągający. Minusem owej prostolinijności jest to, że choć krążek ten trwa 52 minuty, to w zasadzie można go rozpracować po 20 (ten, kto posłucha, będzie wiedział, o co się mnie rozchodzi), no i niestety pod koniec swego trwania troszkę się on ciągnie. Mimo to ma ten album swą złowrogą moci potrafi solidnie przeczołgać słuchacza po glebie, zwłaszcza jeżeli posłuchamy go w ciemnościach, choć umówmy się, do wybitnie ekscytujących to on nie należy (przynajmniej dla mnie). Jest to jednak na tyle dobry krążek, że mogę bez obaw polecić go wszystkim maniakom, rozmiłowanym w korzennym Doom/Death Metalu starej szkoły.

 

Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz