poniedziałek, 10 maja 2021

Recenzja Ghastly „Mercurial Passages”

 

Ghastly

„Mercurial Passages”

20 Buck Spin 2021

Gdy dowiedziałem się, że przypadnie mi recenzować najnowszą propozycję fińskiego Ghastly usłyszałem świst opadania własnych rąk, a na mordzie zagościła złowroga podkówka a la Abbath (nie pierdol, sam chciałeś haha! Przyp. - jesusatan). Debiut Skandynawów był przecież okropnie nudny i męczący, a ich gig podczas ostatniego Killtown Death Fest także nie należał do szczególnie interesujących. Czarę goryczy przelewała myśl, że po przesłuchaniu promującego płytę „Parasites” pomyślałem „gorszej rzeczy w tym roku chyba nie usłyszę”. Liczyłem, że odsłuch odbędzie się na zasadzie „Przyszła, naszła, zeszła, poszła w pizdu”, a tu małe zdziwko. Nie dość, że przesłuchałem płytę do końca, to w finalnym rozrachunku muszę powiedzieć, że jest to miła niespodzianka i po prostu dobra płyta. Należy jednak wyjść od tego, że z metalem śmierci czy nawet black metalem ma to niewiele wspólnego. O ile debiut można było uznać za najbardziej możliwie rozwodnione wcielenie ostatnich płyt Execration, dwójki Morbus Chron czy nawet jego przedłużenia – Sweven, tak „Mercurial Passages” można podpiąć pod tag psychodelicznego metalu. „Mercurial Passages” to schizotyczna podróż pełna niezrozumiałych, intrygujących, nierzadko chaotycznych dźwięków, które kreują surowy, ponury i wybitnie ascetyczny świat w ludzkiej świadomości. Ta psychodeliczność mimo wszystko mocno osadzona jest w tej nowszej, skandynawskiej szkole metalu śmierci, więc kto liczy na klimat choćby Howls Of Ebb ten ich tu nie znajdzie. Muzyka Ghastly odarta jest z mistycyzmu, nie ma jakiegoś pozaziemskiego, metafizycznego charakteru. Jej charakterność wyrażana jest tutaj niedopowiedzeniem oraz wprowadzaniem górnolotnych celów w realia muzycznej brzydoty i prymitywizmu. Ghastly jest tutaj trochę takim muzycznym Nikiforem – topornym, pozornie banalnym i oczywistym, jednocześnie charakternym, wyrazistym, odważnym i świeżym. Jest  tej muzyce coś niepokojącego, jest nerw, którego nie było na poprzedniej płycie. Te dźwięki płyną, mimo że często utrzymane są one w wolniejszych tempach. I tutaj wracam do punktu, w którym okazuje się, że ten paskudny „Parasites” jest idealnie dopasowanym elementem układanki, który w kontekście całości wydaje się być po prostu bardzo dobry. Ja może nie będę wracał do tej płyty często, bo to nie moje granie, ale wydaje mi się ona ciekawa i na swój sposób ważna, stanowiąca kolejny krok naprzód i pokazująca jedną z możliwości, którędy ten gatunek może podążać.

 

                                                                                                          Harlequin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz