piątek, 6 sierpnia 2021

Recenzja FELGRAVE „A Waning Light”

 

FELGRAVE

A Waning Light”

Personal Records 2021


Felgrave to norweski one man band, za który w całości odpowiada niejaki ML Jupe. Nie byłoby może w tym nic dziwnego, gdyż zespołów, gdzie żeglarzem, sterem i okrętem jest jedna osoba, pojawiło się już od chuja i jeszcze trochę, jednak projekt ten obraca się w klimatach miażdżącego, grobowego Death/Doom Metalu, a to już nie jest tak częste w przypadku projektów jednoosobowych. Te dywagacje zostawmy jednak na inną okazję i wróćmy do meritum sprawy, czyli do muzyki zawartej na „A Waning Light”, gdyż ta jest naprawdę solidnym ochłapem ciężkiego mielenia. Materiał ten oparty jest w większości o kanony gatunku na czele z opasłymi, gniotącymi okrutnie beczkami, grubym, soczystym, przysadzistym basem, wgniatającym w glebę wiosłem i ponurymi, niskimi growlami o pogrzebowym charakterze. Usłyszymy tu także dawkowane umiejętnie, mizantropijne, przepełnione melancholią, siedzące nisko melodie serwowane najczęściej w towarzystwie czystych, chóralnych, nieco monumentalnych wokali, czy tajemniczych, z lekka rytualnych zawodzeń pewnej niewiasty, jak i klasycznie podane, instrumentalne miniatury wpuszczające tu nieco powietrza oraz podkręcające zawiesistą, zamgloną, klaustrofobiczną atmosferę klawiszowe pasaże. Konkretne, Death Metalowe przypierdolenie też tu występuje i wówczas Felgrave spuszcza słuchaczowi konkretny, śmiertelny łomot starej szkoły urozmaicając zarazem przeważające tu smoliste, zagęszczone, ociężałe tekstury dźwiękowe. Odrobinę dysonansowych zagrywek i wkręcających się w czaszkę atonalnych akordów również napotkamy podczas obcowania z tą płytką, zwłaszcza w jej drugiej połowie, co nadaje tej części bardziej psychodelicznej aury i popapranego wydźwięku, który przywodzi nieco na myśl zakręty, jakie możemy znaleźć na ostatnich produkcjach StarGazer. Jeżeli już jesteśmy przy porównaniach, to w muzyce Felgrave odnajdziemy także inspiracje i luźne nawiązania do twórczości Disembowelment, The Ruins of Beverast, Ahab, wczesnego Paradise Lost, czy też pierwszych produkcji Opeth, jak i początków Anathema. Brzmienie tego albumu jest masywne, tłuste i przytłaczające, ale zarazem należycie przestrzenne i organiczne, aby zapewniać słuchaczowi odpowiednio głębokie doznania. Polecam zatem „Zanikające Światło” wszystkim fanom wgniatającego w glebę Death/Doom Metalu, gdyż to w swej klasie naprawdę dobry album. Wpisuję zarazem nazwę zespołu do rubryki „obserwowane”, gdyż mam wrażenie, że w przyszłości ten projekt sprawi nam jeszcze sporo miażdżącej przyjemności.


Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz