piątek, 13 sierpnia 2021

Recenzja Black Mass - Feast at the Forbidden Tree

 

Black Mass

"Feast at the Forbidden Tree"

Redefining Darkness 2021


No to teraz konkurs. Rzut oka na okładkę i palec w górę, komu na myśl od razu przychodzi sylwetka naoliwionego DeMaio i spółki? Ci, którzy nie wiedzą o co chodzi są albo niedorozwinięci albo dorastali stosunkowo niedawno, więc trzeba im wybaczyć. Wszelkie skojarzenia w tym temacie kończą się jednak w chwili gdy wciśniemy "play". Mimo iż pozostajemy w niby tej samej epoce, to Czarna Msza nie odbywa się tu ku czci smoków i mieczy. "Feast at the Forbidden Tree" to album czystej krwi thrashowy. No, może kapkę skręcający w kierunku metalu śmierci, jednak mniejsza o detale. Sęk w tym, że jest to materiał jakby żywcem wyrwany z lat osiemdziesiątych. Jakiś czas temu podniecałem się tu włoskim Ireful. Przy Amerykanach moje podniecenie osiąga podobny pułap, z tą jednak różnicą, że tym razem nie mamy do czynienia z nowicjuszami. Nie wiem jak to się stało, że dotychczas nie zetknąłem się z twórczością Black Mass. Możliwe, że to zły dobór wydawców. W każdym razie wspomniany album to pozycja numer trzy w dyskografii zespołu. Panowie grają thrash metal dokładnie tak, jak to robiono czterdzieści lat temu. W dziewięć utworów wpletli tu tyle niesamowitych riffów, cudownych partii solowych, tyle skoczności i jadowitych fragmentów, że kolana same się uginają. Każda z kompozycji to prawdziwy staroszkolny killer a każdy akord to precyzyjne, chirurgiczne cięcie skalpelem po najważniejszych arteriach. Podziwiam umiejętności i kunszt muzyków Black Mass, bowiem to co wyprawiają tu wioślarze, z jaką intensywnością przebierają palcami po gryfie, jak podkręcają i tak już mocno wyśrubowane tempo, to jest cos niesamo-kurwa-witego. Z kolei aranże wokalne i bijąca z nich pasja nie pozostawiają cienia wątpliwości co do szczerości tej muzyki. Niektórych rzeczy po prostu nie da się bezdusznie naśladować. Ci kolesie naprawdę żyją tym co tworzą i grają co im serce podpowiada. Słuchanie tych nagrań jest niczym oglądanie zaciętego pojedynku bokserskiego wagi ciężkiej, gdzie pada cios za cios i nikt nie ma zamiaru nawet na chwilę odpuścić. Potrzebujecie konkretnych porównań? Proszę bardzo: Demolition Hammer, Sadus, Exodus czy nawet momentami Celtic Frost. Na dodatek album ten został tak umiejętnie wyprodukowany, że brzmi jakby faktycznie został przed chwilą wykopany ze szkolnego wehikułu czasu. "Feast at the Forbidden Tree" to przechuj płyta, przy której każdy fan starego thrash metalu automatycznie wyskoczy z kapci. Innej opcji nie widzę. Zapisuję Black Mass na czerwono na swojej liście zakupów na najbliższy czas i obowiązkowo sprawdzam poprzednie wydawnictwa Jankesów. Wyśmienita rzecz!

- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz