czwartek, 19 sierpnia 2021

Recenzja CRAWL BELOW „9 Miles Square”

 

CRAWL BELOW

9 Miles Square”

Lawnmowerjetpack Records 2021


No i znowu trafił mi się jakiś Post-Metalowy wynalazek, ale cóż, służba nie drużba, pomyślałem sobie, gdy pobieżnie rzuciłem okiem na pakiet promocyjny trzeciej, pełnej płyty jednoosobowego projektu studyjnego Crawl Below, za którym stoi Charlie Sad Eyes. Gdy jednak nieco uważniej się przyjrzałem, mój wzrok przykuło kilka razy powtórzone słowo Doom, a zatem może nie będzie tragedii? Po dwukrotnym przesłuchaniu tego materiału mogę stwierdzić, iż rzeczywiście nie jest źle, ale tak do końca dobrze też nie jest (oczywiście z mojego punktu widzenia). Płytkę tę, która w koncepcyjnej warstwie lirycznej skupia się na historii i legendach Norwich w stanie Connecticut (od opisywania lokalnych zabytków, po wydarzenia z okresu rewolucyjnego) wypełnia bowiem konglomerat dźwięków osadzonych w melodyjnym Doom Metalu, mocno letargicznym Indie Rocku, zimnym Post-Punku i z lekka przydymionym, melancholijnym Shoegaze. Niektórzy z Was już pewnie zwymiotowali, ale tym, którzy jeszcze czytają moje wypociny, donoszę, iż album ten ma jednolitą strukturę, jest zaskakująco spójny i posiada niezgorszy ciężar, co można uznać za jego zaletę. Muzyka płynie tu raczej w wolnych tempach, wiosło rzeźbi dosyć mocne, przysadziste riffy płynnie łączące się z dźwięcznymi, czystymi, aksamitnymi liniami gitarowymi i nieco mglistymi teksturami dźwiękowymi. Pośród tych nastrojowych, gładkich konturów usadowił się wygodnie pełen emocji, chwilami eteryczny, innym razem bardziej zdyszany wokal nierzadko przywodzący na myśl Type o Negative, czy The Cure. Słucha się tego nie najgorzej, można wyłapać kilka ciekawych harmonii, czy dysonansowych tonów, a muliste melodie budują nieco przygnębiający, chmurny, kontemplacyjny klimat. To, co jest jednak siłą tej płyty, a mianowicie jej zwarty charakter, jest także jej największym przekleństwem. Wałki, jakie tu słyszymy, są bowiem do siebie bardzo podobne, oparte na powtarzalności kilku motywów z delikatnymi tylko zmianami dynamiki, a momentami można odnieść wrażenie, że obcujemy tu dopiero z wyraźnie zarysowanym szkicem, a nie gotową kompozycją. Praktycznie każdy utwór ma ten sam, leniwy ton, nieodbiegający nigdy od ustalonej normy, co powoduje pewien rodzaj przeciążenia, dlatego też album ten jest dosyć jednostajny, monotonny i na dłuższą metę po prostu nudny, mimo że trwa tylko 36 minut. Znajdą się zapewne i tacy, którzy usłyszą tu sztukę wyższego rzędu. Ja prosty chłopak ze wsi jestem i „9 Mile…” to dla mnie płytka, którą można w chwili słabości przesłuchać raz, czy dwa, lecz każdy, kolejny kontakt z tym krążkiem będzie już męczarnią.


Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz