wtorek, 8 lutego 2022

Recenzja Black Winged Goat Messiah “Satanic Morbid Lust”

 

Black Winged Goat Messiah

“Satanic Morbid Lust”

Mara Prod. 2022

Dziś wędrujemy na Kubę. Jak by nie patrzeć, jeżeli chodzi o death czy black metal, to wciąż dość egzotyczny kraj. Osobiście, nawet gdybym bardzo się postarał, to zespołów pochodzących z tego miejsca kuli ziemskiej, z pamięci, wymienię może z dwa. Od teraz trzy. Black Winged Goat Messiah to tajemniczy projekt o którym niewiele wiadomo, gdyż nawet we wkładce jego skład nie został przedstawiony w całości. Nie wnikajmy zatem, tym bardziej, że jest to, przynajmniej dla mnie, mało istotne. Ważniejsze, co zespół ma do zaoferowania muzycznie. No, kurwa, a co może mieć, skoro nazywa się jak się nazywa, na okładce debiutu, dedykowanego zresztą prawdziwym wyznawcom Kozy, ma Diaboła kochającego jakąś typiarę w pupę na środku świątyni, tytuły samej płyty jak i poszczególnych kompozycji są nad wyraz wymowne, a poza ośmioma autorskimi numerami znajdziemy na krążku także covery Von i Beherit? Odpowiedź na tak postawione pytanie należy do gatunku kurewsko oczywistych. Najprościej byłoby określić Black Winged Goat Messiah mianem zamorskiego odpowiednika Archgoat, lecz byłoby to stwierdzenie nieco uproszczone. Owszem, dużo tu fińskich wpływów, zwłaszcza w sposobie riffowania a także dość podobnej rytmice oraz sposobie wypluwania na krzyż bluźnierstw rodzaju wszelakiego. Wiele fragmentów jest też w niemal bliźniaczym stylu opartych na prostych chwytach. Bynajmniej nie dlatego, że Kubańczycy dopiero się uczą w instrumenty. Zdaje mi się, że po prostu w krajach, gdzie black metal dopiero raczkuje, muzycy mają podobną mentalność jak w Europie w połowie lat dziewięćdziesiątych i przyświecają im takie same ideały. Bo na początku black metal wcale nie miał być muzyką śpiewną i przyjazną, miał być prosty, chamski i obrażać pana boga. Ale ale… Trzeba wspomnieć o najważniejszym. Otóż poza wspomnianym kwadratowym łupaniem Black Winged Goat Messiah wrzucili do swojej twórczości sporą garść właśnie skandynawskiej drugiej fali oraz nieco klasyki, sięgającej nawet Black Sabbath (wyraźnie słyszalnej choćby w utworze tytułowym). W kilku partiach przebijają się wyraźnie szwedzkie i fińskie melodie co razem do kupy tworzy naprawdę piekielną, zajeżdżającą siarką miksturę. Brzmienie „Satanic Morbid Lust” jest, ot niespodzianka, bardzo organiczne ale selektywne zarazem. Nawet bardziej, niż się początkowo spodziewałem, ale bynajmniej nie wychodzące poza podziemne standardy. Biorąc pod uwagę moje niemal bezkrytyczne uwielbienia dla takich aktów jak wspomniany już Archgoat czy Nekkrofukk, nie zdziwicie się zapewne, że i Kubańską hordę łykam bez popitki. Dla mnie to w chuj wyjebana płyta i nie wierzę, by jakikolwiek prawdziwy maniak Kozy miał się nią poczuć rozczarowany.

- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz