Black Winged Goat Messiah
“Satanic Morbid Lust”
Mara Prod. 2022
Dziś wędrujemy na Kubę. Jak by nie patrzeć, jeżeli
chodzi o death czy black metal, to wciąż dość egzotyczny kraj. Osobiście, nawet
gdybym bardzo się postarał, to zespołów pochodzących z tego miejsca kuli
ziemskiej, z pamięci, wymienię może z dwa. Od teraz trzy. Black Winged Goat
Messiah to tajemniczy projekt o którym niewiele wiadomo, gdyż nawet we wkładce
jego skład nie został przedstawiony w całości. Nie wnikajmy zatem, tym
bardziej, że jest to, przynajmniej dla mnie, mało istotne. Ważniejsze, co
zespół ma do zaoferowania muzycznie. No, kurwa, a co może mieć, skoro nazywa
się jak się nazywa, na okładce debiutu, dedykowanego zresztą prawdziwym
wyznawcom Kozy, ma Diaboła kochającego jakąś typiarę w pupę na środku świątyni,
tytuły samej płyty jak i poszczególnych kompozycji są nad wyraz wymowne, a poza
ośmioma autorskimi numerami znajdziemy na krążku także covery Von i Beherit?
Odpowiedź na tak postawione pytanie należy do gatunku kurewsko oczywistych.
Najprościej byłoby określić Black Winged Goat Messiah mianem zamorskiego
odpowiednika Archgoat, lecz byłoby to stwierdzenie nieco uproszczone. Owszem,
dużo tu fińskich wpływów, zwłaszcza w sposobie riffowania a także dość podobnej
rytmice oraz sposobie wypluwania na krzyż bluźnierstw rodzaju wszelakiego.
Wiele fragmentów jest też w niemal bliźniaczym stylu opartych na prostych
chwytach. Bynajmniej nie dlatego, że Kubańczycy dopiero się uczą w instrumenty.
Zdaje mi się, że po prostu w krajach, gdzie black metal dopiero raczkuje,
muzycy mają podobną mentalność jak w Europie w połowie lat dziewięćdziesiątych
i przyświecają im takie same ideały. Bo na początku black metal wcale nie miał
być muzyką śpiewną i przyjazną, miał być prosty, chamski i obrażać pana boga.
Ale ale… Trzeba wspomnieć o najważniejszym. Otóż poza wspomnianym kwadratowym
łupaniem Black Winged Goat Messiah wrzucili do swojej twórczości sporą garść
właśnie skandynawskiej drugiej fali oraz nieco klasyki, sięgającej nawet Black
Sabbath (wyraźnie słyszalnej choćby w utworze tytułowym). W kilku partiach
przebijają się wyraźnie szwedzkie i fińskie melodie co razem do kupy tworzy
naprawdę piekielną, zajeżdżającą siarką miksturę. Brzmienie „Satanic Morbid
Lust” jest, ot niespodzianka, bardzo organiczne ale selektywne zarazem. Nawet
bardziej, niż się początkowo spodziewałem, ale bynajmniej nie wychodzące poza
podziemne standardy. Biorąc pod uwagę moje niemal bezkrytyczne uwielbienia dla
takich aktów jak wspomniany już Archgoat czy Nekkrofukk, nie zdziwicie się
zapewne, że i Kubańską hordę łykam bez popitki. Dla mnie to w chuj wyjebana
płyta i nie wierzę, by jakikolwiek prawdziwy maniak Kozy miał się nią poczuć
rozczarowany.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz