DEATH SS
„X”
Lucifer Rising Records 2021
Kurwa, cokolwiek nie sądzilibyście o Włoskim Death SS, to mimo
wszystko niesamowite jest to, że zespół ten istnieje do dnia dzisiejszego, mimo
że startował w roku 1977 (co prawda pod nazwą Sylvester’s Death, ale jednak).
Panowie przerobili chyba cały repertuar klasycznych stylów Metalu, począwszy na
Heavy, a na Doom Metalu skończywszy, zahaczając przy okazji o granie gotyckie
(raz mniej, raz bardziej kiczowate), a na industrialnych wycieczkach
skończywszy. Mimo że nie wszystko, co nagrali, darzę jednakową atencją, a
niektóre ich produkcje posłałem wprost do kibla, to jednak każdorazowo, przy
okazji ukazania się nowego materiału Death SS jakaś siła każe mi sprawdzić, co
też tym razem wypluli ze swych trzewi ci niewątpliwie nawiedzeni, włoscy
popaprańcy. Jak zatem jest z dziesiątym już, pełnym albumem tej grupy? Kurwa,
no powiem Wam, że wchodzi mi ten krążek, niczym dobrze schłodzona gorzałka, i
to bez zapijania. Jest to bowiem chwytliwa mikstura złożona z klasycznego
Heavy/Power/Doom Metalu podlana sowicie zimnymi, industrialnymi teksturami
dźwięków, które gdzieniegdzie asymilują się doskonale z gotyckimi, niemal
filmowymi fakturami poszczególnych wałków. Być może mój bardzo pozytywny odbiór
tej produkcji związany jest z tym, że jakby nie patrzeć wychowałem się na
klasyce, a płytka ta, pomijając jej,
wspomniane już wyżej, industrialne i gotyckie odnośniki, które wyśmienicie
doprawiają teraźniejszą twórczość Death SS, to czysta, kultywowana latami,
pierdolona, tradycyjna, diabolicznie perwersyjna, Heavy Metalowa muza, która
wszystkim starym dziadom niewątpliwie zrobi dobrze, niczym młode zakonnice
proboszczowi na parafii. Nie słyszę poza tym na tej płycie żadnych wypełniaczy,
„X” to przez cały czas swego trwania konkretne, soczyste, metalowe mięsiwo
przyprawione ekranowymi wręcz wibracjami i lepką, gęstą mgłą okultyzmu. Mam
także wrażenie, że Steve i spółka grają mocniej, niż kiedykolwiek tworząc przy
tym obezwładniający, niemal rytualny, chtoniczny klimat całości. Kurwa, na
palcach jednej ręki można policzyć zespoły z późnych lat 70-tych, które nadal
potrafią tworzyć z takim ogniem, pasją, oddaniem, a zarazem kreatywnością. No
nie da się ukryć, że mają chłopaki cojones, oj mają. Jeżeli chodzi o brzmienie,
to jest to najprawdopodobniej najlepsza
ich produkcja (przynajmniej z tych, które słyszałem). Sound jest tu bowiem organiczny,
mocny, pełny i przestrzenny, posiada konkretny groove, diabelnie grube
krawędzie i potrafi kopnąć konkretnie.I cóż mam więcej napisać o tym albumie? Zajebisty
krążek, a poza tym Death SS, to Death SS i nie ma mowy, aby pomylić ich z żadnym,
innym zespołem. Chylę czoła, gdyż mimo tylu lat aktywności, włosi cały czas
znajdują swe miejsce na współczesnej, nieprawdopodobnie zatłoczonej scenie
metalowego łomotu, jednocześnie konsekwentnie robiąc swoje i nagrywając przy
tym bardzo dobre, klasyczne albumy. Oby
to trwało po czasu kres i jeszcze trochę dłużej.
Hatzamoth
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz