piątek, 11 lutego 2022

Recenzja DEATH SS „X”

DEATH SS

„X”

Lucifer Rising Records 2021

Kurwa, cokolwiek nie sądzilibyście o Włoskim Death SS, to mimo wszystko niesamowite jest to, że zespół ten istnieje do dnia dzisiejszego, mimo że startował w roku 1977 (co prawda pod nazwą Sylvester’s Death, ale jednak). Panowie przerobili chyba cały repertuar klasycznych stylów Metalu, począwszy na Heavy, a na Doom Metalu skończywszy, zahaczając przy okazji o granie gotyckie (raz mniej, raz bardziej kiczowate), a na industrialnych wycieczkach skończywszy. Mimo że nie wszystko, co nagrali, darzę jednakową atencją, a niektóre ich produkcje posłałem wprost do kibla, to jednak każdorazowo, przy okazji ukazania się nowego materiału Death SS jakaś siła każe mi sprawdzić, co też tym razem wypluli ze swych trzewi ci niewątpliwie nawiedzeni, włoscy popaprańcy. Jak zatem jest z dziesiątym już, pełnym albumem tej grupy? Kurwa, no powiem Wam, że wchodzi mi ten krążek, niczym dobrze schłodzona gorzałka, i to bez zapijania. Jest to bowiem chwytliwa mikstura złożona z klasycznego Heavy/Power/Doom Metalu podlana sowicie zimnymi, industrialnymi teksturami dźwięków, które gdzieniegdzie asymilują się doskonale z gotyckimi, niemal filmowymi fakturami poszczególnych wałków. Być może mój bardzo pozytywny odbiór tej produkcji związany jest z tym, że jakby nie patrzeć wychowałem się na klasyce, a płytka ta,  pomijając jej, wspomniane już wyżej, industrialne i gotyckie odnośniki, które wyśmienicie doprawiają teraźniejszą twórczość Death SS, to czysta, kultywowana latami, pierdolona, tradycyjna, diabolicznie perwersyjna, Heavy Metalowa muza, która wszystkim starym dziadom niewątpliwie zrobi dobrze, niczym młode zakonnice proboszczowi na parafii. Nie słyszę poza tym na tej płycie żadnych wypełniaczy, „X” to przez cały czas swego trwania konkretne, soczyste, metalowe mięsiwo przyprawione ekranowymi wręcz wibracjami i lepką, gęstą mgłą okultyzmu. Mam także wrażenie, że Steve i spółka grają mocniej, niż kiedykolwiek tworząc przy tym obezwładniający, niemal rytualny, chtoniczny klimat całości. Kurwa, na palcach jednej ręki można policzyć zespoły z późnych lat 70-tych, które nadal potrafią tworzyć z takim ogniem, pasją, oddaniem, a zarazem kreatywnością. No nie da się ukryć, że mają chłopaki cojones, oj mają. Jeżeli chodzi o brzmienie, to jest to  najprawdopodobniej najlepsza ich produkcja (przynajmniej z tych, które słyszałem). Sound jest tu bowiem organiczny, mocny, pełny i przestrzenny, posiada konkretny groove, diabelnie grube krawędzie i potrafi kopnąć konkretnie.I cóż mam więcej napisać o tym albumie? Zajebisty krążek, a poza tym Death SS, to Death SS i nie ma mowy, aby pomylić ich z żadnym, innym zespołem. Chylę czoła, gdyż mimo tylu lat aktywności, włosi cały czas znajdują swe miejsce na współczesnej, nieprawdopodobnie zatłoczonej scenie metalowego łomotu, jednocześnie konsekwentnie robiąc swoje i nagrywając przy tym bardzo dobre,  klasyczne albumy. Oby to trwało po czasu kres i jeszcze trochę dłużej.

 Hatzamoth 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz