Lunar Chamber
„Shambhalic Vibrations”
20 Buck Spin 2023
Label
z Pensylwanii dość odważnie reklamuje debiutancką epkę tajemniczego Lunar
Chamber jako materiał rewolucyjny na deathmetalowym poletku. Wiadomo, że takie
hasła trzeba filtrować przez zęby, bo najczęściej dają efekt odwrotny od
zamierzonego. Dlatego też dość ostrożnie podszedłem do „Shambhalic Vibrations”
nie oczekując przesadnie wiele, ale hasła „brutal death”, „progressive”,
„spiritual” itp. wyraźnie wzbudziły we mnie skrajne emocje. Ne od dziś wiadomo,
że zazwyczaj takie połączenie kończy się rzadką sraczką. Nie tym razem. I choć
daleki jestem od nazwania debiutanckiego materiału Lunar Chamber rewolucyjnym,
bo bez wątpienia podpisuję się pod tym, że jest to cholernie obiecujący band,
który dużo kuma, dużo potrafi i jak dobrze pójdzie stanie się rozpoznawalną
marką. Ten „brutalny” death metal, to bardziej granie pod Hate Eternal,
Disentomb czy ogólnie rzecz ujmując zespołu grające po linii Morbid Angel/Nile
aniżeli coś spod bandery Suffo-wannabe. W przeciwieństwie do ekip Azagthotha i
Sandersa Lunar Chamber operuje dość nowoczesnym brzmieniem i tutaj upatrywałbym
głównego zarzutu w stosunku do tego materiału – jest trochę zbyt klinicznie,
zbyt sterylnie jak na mój gust. Muzyka jednak wynagradza – 2/3 z tego
półgodzinnego materiału to kawał bardzo dobrze zagranego i napisanego death
metalu, w których techniczne fajerwerki stanowią integralną całość, a nie są
jedynie pokazówką. Zdumiewające jest z jaką łatwością Ci goście przechodzą z
deathmetalowej młócki w pełne zadumy i wytchnienia fragmenty inspirowane (jak
sądzę) staroindyjską kulturą. Można by się zastanowić tutaj czy Lunar Chamber
to nie jest taki mniej brutalny, bardziej urozmaicony Nile, tyle, że z Buddą
zamiast Ozyrysa w tle. Ale jednak nie. Więcej tu odniesień do progmetalowego
grania, więcej wycieczek w tamtejszy folklor i tamtejsze szamanizmy. Nawet to
deathmetalowe oblicze, choć niejednokrotnie intensywne i zadziorne, to jednak
jakby wypłukane z grozy i brutalności. Z drugiej strony takie Orphaned Land czy
Opeth są tu dalekie do bycia punktem odniesienia. I to też jest chyba zaleta
tego wydawnictwa, że nie daje się osadzić w jednorodnych porównaniach, że
znalazło jakąś swoją niszę. Zasadnicze
pytanie jakie mi się nasuwa w przypadku tego wydawnictwa brzmi do kogo de facto
jest ono skierowane. Nie jestem przekonany, że przeciętny fan metalu śmierci,
który niespecjalnie wychyla się poza ramy gatunku będzie w pełni ukontentowany.
Tak samo i fan progmetalu, dla którego to wydawnictwo może być zbyt mocne i
intensywne. Nie zmienia to faktu, że grać i pisać potrafią, bo dzieje się tutaj
naprawdę dużo. Mnóstwo tu świetnych pochodów basu, żonglerki stylistycznej,
solówek jakby oderwanych od standardów gatunku, czy perkusyjnego okładania
żeber. Szkoda tylko, że w odczuciu niżej tu podpisanego trochę za dużo to
czczenia krowy i egzotycznego plumkania. Życzyłbym sobie trochę innych
proporcji na przyszłość. Nie zmienia to faktu, że polecam sprawdzić sobie to
wydawnictwo (o ile nie akceptuje się trochę bardziej pokręcone granie), bo moim
zdaniem warto.
Harlequin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz