BANISHER
„Degrees of Isolation”
Selfmadegod Records 2020
Rzeszowski
Banisher, od kiedy sięgam pamięcią (a poznałem ten zespół jeszcze za czasów
nagranego w 2005 roku materiału demo „Sorrow of Death”) zawsze podążał swą
własną drogą, która prowadziła często, jeżeli nie pod prąd głównych nurtów, to
przynajmniej w poprzek nich. Ich muzyka zawsze była zbyt techniczna i w jakiś
sposób eksperymentalna, aby można zaszufladkować ją jako Brutal Death Metal i
zbyt brutalna, aby wrzucić ją do wora z etykietką Technical Death Metal. Mimo
to zawsze były to dźwięki ciekawe, tyle że czasami wymagające większej uwagi i
niewchodzące tak łatwo i gładko, jak penis w dobrze naoliwioną vaginę. Z
oryginalnego składu na posterunku pozostał już tylko gitarzysta Hubert Więcek,
jednak muzyka zespołu cały czas intryguje, momentami zaskakuje i nadal potrafi
konkretnie przyjebać. Mój rozbudowany wstęp wynika z tego, iż zespół niebawem
zaatakuje swym czwartym albumem długogrającym, który ujrzy światło dzienne pod
sztandarami Selfmadegod Records. Jestem jednym ze szczęściarzy, którzy usłyszeli
tę płytę przed premierą i powiadam wam, bardzo dobry to materiał i zarazem wg
mnie najlepsza rzecz, jaka dotąd ukazała się z logiem Banisher. „Degrees of
Isolation” to 41 minut zaawansowanego technicznie, mocnego, rytmicznego,
chwilami chwytliwego Death Metalu. Sporo tu solidnie zakręconych,
nierzadko podlanych (na szczęście z umiarem i wyczuciem) melodią zagrywek,
jednak przy całej swej techniczności, ta muzyka potrafi przypierdolić tak, że
tynk z sufitu odpada, a tapety zwijają się ze ścian. Jak dla mnie
najmocniejszym punktem tej płyty są świetne, intensywne, mieszające solidnie
riffy wspomagane gdzieniegdzie partiami solowymi, choć oczywiście do pracy
garów, czy kręcącego solidnie basu także zastrzeżeń nie mam. Groove jest tu
solidny, a niektóre, zagęszczone partie bezlitośnie wgniatają w podłoże. Do
gardłowego także się nie czepiam, bo ryje solidnie i pasuje do tej muzyki, choć
osobiście preferuję nieco niższe rejestry wokalnych wynurzeń.Dobre jest także
brzmienie uzyskane w mym rodzimym, bydgoskim Invent-Sound Studio. Jest
selektywnie i przestrzennie, ale zarazem mocno, ciężko i z odpowiednim
kopniakiem w cztery litery. Kurwa, niby chłopaki nie robią nic nowego, jednak
wszystko to składają zusammen razem do kupy w taki sposób, że nie mogę się od
jakiegoś czasu oderwać od tego albumu, i choć zapewne ta płyta nie znajdzie
miejsca w podsumowaniach za 2020 rok, to uważam, że warto się z nią zapoznać.
Premiera przewidziana jest na 29 lutego, ale można już składać zamówienia u
Karola w SMG, do czego zachęcam wszystkich, chcących posiadać swą kopię tego
materiału.
Hatzamoth
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz