wtorek, 25 lutego 2020

Recenzja Fluisteraars "Bloem"


Fluisteraars
"Bloem"
Eisenwald 2020 

No, dziś to trafił mi się niezły kwiatek. Nie dość bowiem, że trójka Holendrów jego imieniem nazwała swoją najnowszą płytę, to jeszcze, idąc za ciosem, umieścili na jej okładce śliczne, czerwone maki i to bynajmniej nie te spod Monte Casino co to piły ludzką krew. A ja głupi całe życie powtarzałem, że w black metalu o kwiatkach się nie śpiewa. Widać człowiek uczy się całe życie. Niezbyt ciekawa to jednak lekcja trzeba przyznać. "Bloem" to pięć utworów cienkiego jak dupa zaskrońca black metalu z zapędami ku eksperymentowaniu. Co poraża już od pierwszych chwil obcowania z tym krążkiem, to kompletnie mjentka produkcja. Beczki brzmią bardziej jak pufy albo jakby ktoś poobkładał je poduszkami. Gitary także brzęczą jakoś tak cicho. Praktycznie poza basem, który zgrabnie poplumkuje, cała reszta jest kompletnie bez wyrazu. Nie wiem, może to właśnie taki zamierzony, eksperymentalny efekt. Same kompozycje są natomiast bardzo mocno przeciętne. Płynie to wszystko jakoś niezauważenie i niezbyt przykuwa uwagę. No chyba że takie dziwaczne patenty, jak zastosowane w drugim na płycie „Nasleep” wokale, pierw jęczane a za chwile przypominające podkręcone komputerowo metaliczne głosy. Przez chwilę nawet zastanawiałem się, czy to aby nie jakiś babol na promówce, bo pomysł iście idiotyczny. W kolejnym utworze mamy także czyste śpiewy przypominające pijanego drużynowego przy ognisku. Dodatkowe śpiewa w języku narodowym tulipanów, czym skutecznie mnie do niego zraża. Poza tymi wyskokami, jakby i tak nie było dość przynudnawo, panowie wprowadzają do swoich utworów sporo fragmentów nastrojowych czy akustycznych. Takimi utworami to można podkręcić no najwyżej atmosferę u cioci na urodzinach i otrzymać za to oklaski od przygłuchej babci, szczęśliwej że wnusio ma inne hobby niż dilowanie narkotykami. Nie, no może się powtórzę, ale nudna jest ta płyta w cztery chuje. Nawet jej najostrzejsze patenty są faktycznie jak bicie kobiety kwiatkiem, że znów nawiążę do tytułu. Kurwa, black metal ist krieg i płonące świątynie a nie zabawa w „zgadnij czym dziś pachnę”. Ten album trwa niewiele ponad pół godziny, jednak słuchając go można z cztery razy przykimać. Nudny, do bólu powtarzalny, wtórny i nijaki flower metal. Ja podziękuję.
- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz