Malokarpatan
"Krupinské
Ohne"
Invictus
Productions 2020
Nowy
Malokarpatan był jednym z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie
albumów początku panującego nam roku dwudziestego. Swoimi
dotychczasowymi dokonaniami zespół postawił sobie poprzeczkę
bardzo wysoko i nie mogłem się wręcz doczekać, by zobaczyć jak
się z nią zmierzy. W końcu jest! Wyśmienita okładka jeszcze
bardziej mi zaostrzyła apetyt, uświadczając jeszcze mocniej w
przekonaniu, że oto mam przed sobą kolejny wyśmienity album. A jak
jest naprawdę? No cóż. Przede wszystkim Malokarpatany nagrali po
raz kolejny album inny niż poprzednie, aczkolwiek zdecydowanie
utrzymany w swoim oryginalnym, niepowtarzalnym stylu. Same utwory są
tym razem zdecydowanie dłuższe i rozbudowane. Otwierający album "V
brezových hájech poblíž Babinej zjavoval sa nám podsvetný
velmož" rozpoczyna się niczym stara baśń, przechodząc na
chwilę w rejony kojarzące się mocno z "Hammerheart".
Obiecujący początek. Dalej niestety już tak pięknie nie jest.
Okazuje się, iż to, czym Słowacy chcieli urozmaicić swój krążek
może działać niestety przeciwko nim. Poszczególne utwory pełne
są bowiem akustycznych czy też folkowych i leśnych wstawek, które
według mnie niekoniecznie pasują do muzycznego wizerunku
słowiańskich pijaków. Zamiast zachęcać do wspólnej zabawy
przerywają co chwilę tany i zapraszają do odpoczynku przy
biesiadnym stole. Jednak w miejsce oczekiwanego tam kieliszka siwuchy
podają ciepłego radlerka. Z założenia ten album miał być
bardziej epicki i mroczny. Nie wiem czy zastosowanie różnego
rodzaju ludowych instrumentów, piszczałek czy innych dzwonków, zwłaszcza w takiej ilości, to dobre ku temu narzędzie. Tym
bardziej, jak ktoś mi śpiewa, że "Oczi jak u besteeee"
to mimowolnie szybciej się uśmiechnę niż doznam ciarów na
plecach. Ale żarty na bok. Przez wspomniane zabiegi utwory wydają
się rozmemłane i rozwleczone. A szkoda, gdyż sama ich esencja to
czysty Malokarpatan. Nie ma tutaj tym razem jakichś specjalnie
wyczuwalnych zewnętrznych inspiracji. Sama "muzyka właściwa"
to sto procent Malokarpatanu w Malokarpatanie. Pełno tu heavy/black
metalowych riffów, gdzieniegdzie pojawi się bardzo zgrabna solówka,
wokal wyśpiewuje także w charakterystyczny dla siebie sposób.
Ponadto bardzo podoba mi się brzmienie "Ogni", zwłaszczą
beczki brzmią odpowiednio głęboko. Brakuje tutaj jednak tej
typowej pijackiej dzikości z której zespół dotychczas słynął.
Ta pojawia się dopiero w naprawdę dobrym, ostatnim na płycie
"Krupinské ohne poštyrikráte teho roku vzplanuli", gdzie
gościnnie powokalił koleś z Metalinda. Tutaj mamy prawdziwe
szaleństwo, zwłaszcza w genialnym refrenie. No i od razu rodzi się
pytanie : nie można było tak cały czas? Moim zdaniem Malokarpatan
na najnowszej płycie po prostu przekombinowali. Albo po prostu nie
trafili w mój gust. Co prawda płyta z czasem nieco zyskuje, jednak
ostatecznie jawi mi się jedynie jako dobra. Biorąc pod uwagę moje
oczekiwania jest to jednak trochę mało. Czuję lekkie rozczarowanie
i mam nadzieję, że Słowacy na kolejnym krążku nie zapędzą się
w jeszcze bardziej abstynenckie rewiry.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz