wtorek, 28 czerwca 2022

Recenzja RABID DOGS „Black Cowslip”

 RABID DOGS

„Black Cowslip”

Time To Kill Records 2022

Muzyka, jaką zawiera czwarty pełniak Rabid Dogs nie należy do moich ulubionych, delikatnie rzecz ujmując. Mówiąc zaś wprost olewam ją ciepłym strumieniem moczu. Mieszanka metalicznego Hardcore’a z fakturami znanymi ze stylistyki Sludge, elementami brudnego Rocka i ledwie wyczuwalnym dotknięciem prostych, Grindowych patentów, którą niektórzy określają jako Grind’n’Roll, to bowiem kombinacja dźwięków, która ni chuja do mnie nie przemawia. „Black Cowslip” tego stanu rzeczy z pewnością nie zmieni, jednak dosyć spora żywiołowość i nieskrępowana energia tej płyty, oraz swoisty luz, jaki na niej panuje sprawiły, że postanowiłem skrobnąć na jej temat zdań kilka. Mam wrażenie poza tym, że ci panowie doskonale zdają sobie sprawę, co grają, i że świata z czymś takim raczej nie zawojują (a może się mylę, wszak ze znajomością aktualnych trendów u mnie raczej słabo?). Mimo to jednak konsekwentnie, szczerze i z uporem maniaka tworzą to, co  im w duszach gra nie oglądając się za siebie. Postawa to więc godna szacunku ze wszech miar. Wróćmy jednak do zawartości czwartego krążka Wściekłych Psów. Album ten zawiera szeroką gamę chwytliwych riffów, które często zahaczają o melodyjną, tę najbardziej przystępną frakcję Metalu Śmierci. Równoważą je jednak skutecznie dobre, klasycznie zorientowane partie solowe, jak i opasłe pasaże o większej gęstości i mulistym charakterze, dzięki czemu całość nie ocieka lukrem, ani nie wali lateksem. Spotykamy tu również zaprawione punkową wściekłością, D-Beat’owe przejażdżki kontrastujące z Bluesowymi wibracjami, harmonijką ustną, która brzmi, jakby obsługiwał ją wieloletni pensjonariusz jednego z zakładów penitencjarnych stanu Louisiana, czy też zagrywkami, które przywodzą na myśl NWOBHM. Sekcja jest tłusta i mięsista. Beczki gniotą solidnie, a na nich swe linie buduje wyrazisty bas zapewniający tej produkcji niezgorszy groove. To, co rzeźbi tu gitara zmienia się natomiast płynnie i z wytrawną łatwością. Instrument ten lawiruje bowiem bezproblemowo pomiędzy agresywnymi, jadowitymi partiami, a wyluzowaną, niemal lakonicznie ciepłą, zapiaszczoną grą, a przy tym jego partie są naturalne, organiczne i spójne. Cały ten album zresztą pomimo sporego rozstrzału stylistycznego wykorzystywanych tu elementów nie brzmi, jak przypadkowy zlepek pomysłów, lecz jawi się jako doskonale uformowana całość, w której wszystko ma swoje, dokładnie wyznaczone miejsce. Świadczy to o tym, że tych trzech makaroniarzy naprawdę potrafi grać, szkoda tylko, że mnie to nie kręci, bo w przeciwnym razie pewnie rozpływałbym się w zachwytach nad tą płytą, a tak to pizda z boczkiem. Dyplomatycznie powiem więc tak. Wszyscy, którzy lubują się w takich hybrydach o wielu smakach i aromatach czwóreczkę Rabid Dogs mogą łykać w ciemno. Z pewnością będzie im ona wyśmienicie smakować. Pozostali niech se odpuszczą, aby się nie zadławić i nie jebnąć pawia. Ja, o dziwo przełknąłem tę płytkę bez odruchów wymiotnych i nawet nieźle się przy niej bawiłem, ale z pewnością pomógł mi w tym spożywany podczas jej konsumpcji alkohol. Całkiem na sucho byłoby z pewnością o wiele ciężej i mniej przyjemnie.


Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz