Vonulfsreich
„Ragnarok
Rising”
Fallen
Temple 2022
Jeśli miałbym prowadzić statystyki, to Vonulfsreich
chyba liderowałby pod względem liczby moich tekstów poświęconych danemu
zespołowi, a na pewno byłby w czubie. To już piąty materiał Finów na łamach
Apo, i po raz kolejny z gatunku tych, które mogę zdecydowanie polecić. W
zasadzie jest to recenzja-uzupełnienie, gdyż opisywany tu jakiś czas temu „Dusk
/ Boreal”, ponad dwudziestominutowy kolos, nieoczekiwanie stał się zalążkiem
drugiej pełnej płyty rzeczonego hordu. Panowie dorzucili do niego trzy kolejne
kompozycje i oto mamy czterdziestoczterominutowy krążek. Rzecz to wręcz
obowiązkowa dla maniaków zimnego grania spod znaku drugiej fali, silnie
czerpiącej przecież także z wcześniejszych klasyków, których nazw wymieniać po
raz kolejny chyba nie trzeba. Nie wiem jak Finowie to robią, ale słuchając
„Ragnarok Rising” znów mam wrażenie jakbym przeniósł się w czasie. Wszystko
jest tu skute lodem, pełne pierwotnego jadu i nienawiści. Zimowe tremolo wiercą
dziurę w głowie a chropowaty wokal, bez zabawy w prezentowanie dodatkowych
umiejętności werbalnych, wypluwa z siebie śnieżny blizzard. Można powiedzieć
krótko – mamy tu wszystko co najlepsze w surowym czarnym metalu. A nawet
więcej, gdyż duet do głównego nurtu dorzuca także garść czarnego punka oraz
niemal stonerowe zwolnienia, które bardzo zgrabnie wkomponowują się w całość.
Dzięki tym zabiegom drugi album Vonulfsreich jest mocno urozmaicony, pomyślany i
wciągający. Zarówno bezlitośnie biczujący, chwilami skoczny jak i w innych
miejscach nastrojowy, a na pewno nie banalny. I nawet jeśli bardziej podoba mi
się ta najsurowsza wersja zespołu, to na tych nagraniach udowadniają, że
kombinować też potrafią i bynajmniej nie podchodzi to pod źle rozumianą
ewolucję. Zresztą o czym my tu mówimy, skoro, po pierwsze, „Ragnarok Rising” to
i tak esencja czerni, a po drugie, chuj wie co chłopakom przyjdzie do głowy za
kilka miesięcy. Może cofną się w rozwoju, jak to już się przecież zdarzyło, do
najprymitywniejszej wersji black metalu, i chuj wspomnianą ewolucję strzeli.
Nie ma się zatem co przyzwyczajać, chyba że do faktu, iż ten zespół nie
rozczarowuje. Muzyka Vonulfsreich jest jak de volaille z frytkami i surówką –
ja zawsze chętnie opierdole. Zwłaszcza w tak klasycznej i pachnącej siarką
wersji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz