„Vide”
Season
of Mist 2021
Belgijski
Emptiness to kamanda, która na swych pierwszych trzech albumach rzeźbiła bardzo
dobry, zimny, jadowity, ale niepozbawiony melodii Black/Death Metal, w którym
słychać było delikatne inspiracje Dissection, czy Unanimated. Naprawdę fajne to
było granie, sączyła się z niego ciemność, mizantropia i negatywne emocje i lubiłem
je sobie zarzucić od czasu do czasu. Od swej czwartej, wydanej w 2014 roku
płyty zespół zaczął zmieniać swą muzykę, coraz bardziej odchodząc od swych
korzeni. Od tego czasu każda, kolejna produkcja Emptiness była coraz bardziej
pojechana, a to, co usłyszałem na wydanej w tym roku przez Season of Mist,
szóstej, pełnej płycie belgijskiego kwartetu, to już jak dla mnie totalny,
niepojęty momentami kosmos. Grania opartego na konwencjonalnie pojętej sekcji
rytmicznej i wiosłach praktycznie na tej płycie nie ma. Wszystko kręci się na
tym albumie wokół psychodelicznej elektroniki, żałobnych, przepełnionych bólem
szeptów i zniekształconych przez różnorakie efekty wokali oraz abstrakcyjnych,
efemerycznych, bardziej pasujących do meandrującego, kwaśnego Jazzu lub
dystopijnego oszpeconego popu muzycznych tekstur. Dźwiękowe pejzaże, jakie
maluje tu zespół, są jednak tak jałowe, oszczędne w wyrazie, przygnębiające, obrazujące
stadium rozpaczliwej, nędznej samotności, przerażającego zagubienia i
psychicznego wyczerpania, a zarazem tak hipnotyzujące, że słuchanie „Vide” może
się dla mniej odpornych lub słabo przystosowanych jednostek zakończyć próbami przerysowania
sobie nadgarstków ostrymi narzędziami, lub szarym mydłem, bądź chęcią
sprawdzenia swej wagi i wytrzymałości sznura umocowanego na odpowiednio
wysokiej gałęzi. Muza zawarta na tej płycie jest niczym wędrująca mgła.
Przelewa się, lawiruje, pojawia i znika, a przy tym jest tak wyobcowana, klaustrofobiczna
i odurzająca, że może spowodować naprawdę spore uszczerbki na mentalnym zdrowiu
słuchającego. Można odnieść wrażenie, że te dźwięki wręcz nas prześladują,
wgryzając się uparcie i metodycznie w ośrodkowy układ nerwowy, wlewając weń
gęste, smoliste macki mrocznej materii. Aby stworzyć taki album trzeba mieć
prócz wyśmienitego warsztatu technicznego także niebywałą wyobraźnię, aby
samemu nie zgubić się i nie zeżreć własnego ogona w tym gąszczu przenikających
się nawzajem, posępnych, niepokojących, wisielczych wibracji. Niewiele albumów
ostatnimi czasy wywołało u mnie tyle sprzecznych emocji i pozostawiło mnie w
zasadzie w stanie zawieszenia. Sporo rzeczy na tej płycie mi się podoba i
niesamowicie ryje mi mózgownicę i mniej więcej tyle samo patentów do mnie w
ogóle nie trafia, wywołując frustrację, bądź znużenie. Darujcie zatem, ale nie
ocenię jednoznacznie tej produkcji, gdyż nie potrafię stwierdzić, czy to muzyka
ocierająca się o geniusz, czy nieudany, eksperymentalny babol. Faktem
niezaprzeczalnym jest natomiast to, że występuje tu pewien dualizm, gdyż przygnębiająca,
zimna i depresyjna to twórczość, która zawiera zarazem zaskakująco dużo ciepła
i kojących swoistą monotonią elementów. Nie jest to także materiał, który
możemy słuchać podczas jazdy samochodem, czy niezobowiązującego dymanka. Tej
płycie trzeba poświęcić odpowiedni czas i należytą atencję, słuchanie jej po
łebkach mija się z celem. Jeżeli macie zatem ochotę zanurzyć się w nietuzinkowe,
emanujące bólem egzystencji, rozmyte, mętne, dwuznaczne dźwięki, to polecam
zapoznać się z „Vide”. Druzgocąca, choć nie do końca zrozumiała jak dla mnie
płyta i pewnie dlatego nie raz powrócę jeszcze do tego materiału.
Hatzamoth
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz