poniedziałek, 22 listopada 2021

Recenzja EMPTINESS „Vide”

 

EMPTINESS

„Vide”

Season of Mist 2021

Belgijski Emptiness to kamanda, która na swych pierwszych trzech albumach rzeźbiła bardzo dobry, zimny, jadowity, ale niepozbawiony melodii Black/Death Metal, w którym słychać było delikatne inspiracje Dissection, czy Unanimated. Naprawdę fajne to było granie, sączyła się z niego ciemność, mizantropia i negatywne emocje i lubiłem je sobie zarzucić od czasu do czasu. Od swej czwartej, wydanej w 2014 roku płyty zespół zaczął zmieniać swą muzykę, coraz bardziej odchodząc od swych korzeni. Od tego czasu każda, kolejna produkcja Emptiness była coraz bardziej pojechana, a to, co usłyszałem na wydanej w tym roku przez Season of Mist, szóstej, pełnej płycie belgijskiego kwartetu, to już jak dla mnie totalny, niepojęty momentami kosmos. Grania opartego na konwencjonalnie pojętej sekcji rytmicznej i wiosłach praktycznie na tej płycie nie ma. Wszystko kręci się na tym albumie wokół psychodelicznej elektroniki, żałobnych, przepełnionych bólem szeptów i zniekształconych przez różnorakie efekty wokali oraz abstrakcyjnych, efemerycznych, bardziej pasujących do meandrującego, kwaśnego Jazzu lub dystopijnego oszpeconego popu muzycznych tekstur. Dźwiękowe pejzaże, jakie maluje tu zespół, są jednak tak jałowe, oszczędne w wyrazie, przygnębiające, obrazujące stadium rozpaczliwej, nędznej samotności, przerażającego zagubienia i psychicznego wyczerpania, a zarazem tak hipnotyzujące, że słuchanie „Vide” może się dla mniej odpornych lub słabo przystosowanych jednostek zakończyć próbami przerysowania sobie nadgarstków ostrymi narzędziami, lub szarym mydłem, bądź chęcią sprawdzenia swej wagi i wytrzymałości sznura umocowanego na odpowiednio wysokiej gałęzi. Muza zawarta na tej płycie jest niczym wędrująca mgła. Przelewa się, lawiruje, pojawia i znika, a przy tym jest tak wyobcowana, klaustrofobiczna i odurzająca, że może spowodować naprawdę spore uszczerbki na mentalnym zdrowiu słuchającego. Można odnieść wrażenie, że te dźwięki wręcz nas prześladują, wgryzając się uparcie i metodycznie w ośrodkowy układ nerwowy, wlewając weń gęste, smoliste macki mrocznej materii. Aby stworzyć taki album trzeba mieć prócz wyśmienitego warsztatu technicznego także niebywałą wyobraźnię, aby samemu nie zgubić się i nie zeżreć własnego ogona w tym gąszczu przenikających się nawzajem, posępnych, niepokojących, wisielczych wibracji. Niewiele albumów ostatnimi czasy wywołało u mnie tyle sprzecznych emocji i pozostawiło mnie w zasadzie w stanie zawieszenia. Sporo rzeczy na tej płycie mi się podoba i niesamowicie ryje mi mózgownicę i mniej więcej tyle samo patentów do mnie w ogóle nie trafia, wywołując frustrację, bądź znużenie. Darujcie zatem, ale nie ocenię jednoznacznie tej produkcji, gdyż nie potrafię stwierdzić, czy to muzyka ocierająca się o geniusz, czy nieudany, eksperymentalny babol. Faktem niezaprzeczalnym jest natomiast to, że występuje tu pewien dualizm, gdyż przygnębiająca, zimna i depresyjna to twórczość, która zawiera zarazem zaskakująco dużo ciepła i kojących swoistą monotonią elementów. Nie jest to także materiał, który możemy słuchać podczas jazdy samochodem, czy niezobowiązującego dymanka. Tej płycie trzeba poświęcić odpowiedni czas i należytą atencję, słuchanie jej po łebkach mija się z celem. Jeżeli macie zatem ochotę zanurzyć się w nietuzinkowe, emanujące bólem egzystencji, rozmyte, mętne, dwuznaczne dźwięki, to polecam zapoznać się z „Vide”. Druzgocąca, choć nie do końca zrozumiała jak dla mnie płyta i pewnie dlatego nie raz powrócę jeszcze do tego materiału.

 

Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz