sobota, 13 listopada 2021

Recenzja Phrenelith “Chimaera”

 

Phrenelith

“Chimaera”

Nuclear Winter Records (2021)

Płyta zapowiadana od blisko roku, a na horyzoncie nie było widu ani słychu. Ale w końcu jest! Duńczycy z Phrenelith wracają ze swoim drugim pełniakiem zatytułowanym „Chimaera”, tym razem w barwach greckiej Nuclear Winter Records. Mam ogromny szacunek do debiutanckiego materiału tych Skandynawów choćby z tego względu, że w swoim czasie było to chyba pierwsze wydawnictwo z tej obecnie nagrywającej fali staroszkolnego metalu śmierci, które naprawdę łamało mi kości nie wychylając się jednocześnie poza jakieś ramy gatunku. Oczekiwania wobec „Chimaery” miałem więc spore. Pierwszy odsłuch sprawił jednak to, że swoje oczekiwania mogłem wystawić za okno, a przy okazji sprawdzić, czy otrzymałem prawidłowe promo, lub czy mp3 były dobrze opisane. Czy to co usłyszałem zostało nagrane przez twórców „Desolate Endscape”? Tak – aż tak się zdziwiłem słysząc „Chimaerę” po raz pierwszy i prawdę mówiąc moje odczucia niekoniecznie były pozytywne. Słaby album? Nic z tych rzecz. Wolta stylistyczna? Owszem, całkiem spora. Nazywając fakty po imieniu Phrenelith mocno poszedł w blackmetalowe klimaty. Dużo tu grania tremolo, praca perkusji też mocniej zaciąga blackmetalową klasyką aniżeli próbuje łamać gnaty. Wokal jakby z oddali, też gdzieś na pograniczu growlu a krzyku. Nie żeby tu nie było death metalu, ale podejrzenie o użycie przez Duńczyków białej i czarnej plakatówki było. Śmiechy chichy, black metal to nie moja baja, ale to co słyszałem, intrygowało na tyle, żeby puścić ten krążek jeszcze kilka razy. „Chimaera” to przede wszystkim mroczny, posępny, budzący niepokój materiał. Tremola, które momentami zahaczają o przeszywający chłód najbardziej kultowego dzieła Mayhem, trochę współczesnego gruzowiska, sporo akustycznych fragmentów podsycających aurę zagrożenia czyhającego za winklem, miarowe zwolnienia wchodzące w bardziej typowe da dotychczasowej twórczości Phrenelith rewiry, sporadyczne, zawodzące, gitarowe pasaże i ten wspomniany wokal, który gdzieś tam osacza słuchacza z drugiego planu. Jestem pod wrażeniem tego jaką sztukę Duńczycy tu odwalili. Bez dłużyzn, bez muzycznego przeintelektualizowania, bez eksperymentów, bez wchodzenia na obszary dla metalu śmierci niebezpieczne, bez pierdolonych kalkulacji. Palenisko gore, a w tygielku smoła bulgocze. Jest w tym graniu nerw, jest jakaś furia, jest treść. I to jest najważniejsze. Po kilkukrotnym przesłuchaniu „Chimaery” kości mam całe, ale nocna wyprawa do kibelka na siura tylko przy zapalonym świetle. Brawo Panowie.

 

                                                                                                                                 Harlequin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz