Phrenelith
“Chimaera”
Nuclear Winter Records (2021)
Płyta zapowiadana od blisko roku, a na horyzoncie
nie było widu ani słychu. Ale w końcu jest! Duńczycy z Phrenelith wracają ze
swoim drugim pełniakiem zatytułowanym „Chimaera”, tym razem w barwach greckiej
Nuclear Winter Records. Mam ogromny szacunek do debiutanckiego materiału tych
Skandynawów choćby z tego względu, że w swoim czasie było to chyba pierwsze
wydawnictwo z tej obecnie nagrywającej fali staroszkolnego metalu śmierci,
które naprawdę łamało mi kości nie wychylając się jednocześnie poza jakieś ramy
gatunku. Oczekiwania wobec „Chimaery” miałem więc spore. Pierwszy odsłuch
sprawił jednak to, że swoje oczekiwania mogłem wystawić za okno, a przy okazji
sprawdzić, czy otrzymałem prawidłowe promo, lub czy mp3 były dobrze opisane.
Czy to co usłyszałem zostało nagrane przez twórców „Desolate Endscape”? Tak –
aż tak się zdziwiłem słysząc „Chimaerę” po raz pierwszy i prawdę mówiąc moje
odczucia niekoniecznie były pozytywne. Słaby album? Nic z tych rzecz. Wolta
stylistyczna? Owszem, całkiem spora. Nazywając fakty po imieniu Phrenelith
mocno poszedł w blackmetalowe klimaty. Dużo tu grania tremolo, praca perkusji
też mocniej zaciąga blackmetalową klasyką aniżeli próbuje łamać gnaty. Wokal
jakby z oddali, też gdzieś na pograniczu growlu a krzyku. Nie żeby tu nie było
death metalu, ale podejrzenie o użycie przez Duńczyków białej i czarnej
plakatówki było. Śmiechy chichy, black metal to nie moja baja, ale to co
słyszałem, intrygowało na tyle, żeby puścić ten krążek jeszcze kilka razy.
„Chimaera” to przede wszystkim mroczny, posępny, budzący niepokój materiał.
Tremola, które momentami zahaczają o przeszywający chłód najbardziej kultowego
dzieła Mayhem, trochę współczesnego gruzowiska, sporo akustycznych fragmentów
podsycających aurę zagrożenia czyhającego za winklem, miarowe zwolnienia
wchodzące w bardziej typowe da dotychczasowej twórczości Phrenelith rewiry,
sporadyczne, zawodzące, gitarowe pasaże i ten wspomniany wokal, który gdzieś tam
osacza słuchacza z drugiego planu. Jestem pod wrażeniem tego jaką sztukę
Duńczycy tu odwalili. Bez dłużyzn, bez muzycznego przeintelektualizowania, bez
eksperymentów, bez wchodzenia na obszary dla metalu śmierci niebezpieczne, bez
pierdolonych kalkulacji. Palenisko gore, a w tygielku smoła bulgocze. Jest w
tym graniu nerw, jest jakaś furia, jest treść. I to jest najważniejsze. Po
kilkukrotnym przesłuchaniu „Chimaery” kości mam całe, ale nocna wyprawa do
kibelka na siura tylko przy zapalonym świetle. Brawo Panowie.
Harlequin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz