wtorek, 30 listopada 2021

Recenzja MALIGNANT ALTAR “Realms Of Exquisite Morbidity”

 

MALIGNANT ALTAR

“Realms Of Exquisite Morbidity”

Dark Descent Records (2021)

Nie wierzę, że kto śledzi deathmetalowe podziemie, ten nie czekał na debiutancki pełniak teksańskiego Malignant Altar. Nie dość, że demo „Retribution Of Jealous Gods” wysadzało z kapci,  to i same nazwiska tutaj grają – Dobber Beverly (Infernal Dominion, Insect Warfare, War Master, Viral Load), Beau Beasley (Insect Warfare, Hatred Surge), Joshua Bokemeyer (Church Of Disgust) czy Mat V. Aleman (War Master). Panowie z niejednego pieca chleb jedli i nie jeden gatunek muzyczny uprawiali, co znajduje odzwierciedlenie na „Realms Of Exuisite Morbidity”. Początek mojej znajomości z tym krążkiem nie był łatwy. Udostępniony utwór promujący wydawał się nieco zachowawczy, a i pierwsze odsłuchy nie wywoływały we mnie oczekiwanych, ekstatycznych spustów. Nie, że panowie grają słabo czy coś, ale brakowało mi w tym kropki nad „i”, czegoś co by dowodziło, że Malignant Altar jest rzeczywiście nową siłą, a przede wszystkim nową jakością na rynku. Po kilkunastu odsłuchach wciąż nie znajduje w muzyce Malignant Altar pierwiastka wyjątkowości, ale niezaprzeczalnie jest to dobry, a nawet bardzo dobry album, przesiąknięty death metalem do szpiku kości. Zadziwia ogromna lekkość z jaką muzycy wygrywają swoje partie, dzięki czemu „Realms...” jawi się jako jedno z bardziej dziarskich, zwiewnych, dalekich od toporności wydawnictw tym nurcie na przestrzeni ostatnich kilku lat. Wyraźnie słychać, że to pokolenie muzyków wychowane jest nie na współczesnych trendach, dlatego może też w muzyce Malignant Altar – pomimo że wpasowującej się we współczesną modę – tak dużo odniesień do metalu śmierci sprzed ponad dwudziestu lat. Ze świecą tu szukać blastowania, gulgulaków, gitarowych ścian dźwięku, z których z trudnością wyłuskać jakiś klasyczny riff. Zachwyca masywne, bardzo tłuste brzmienie i rasowy growling gdzieś z pogranicza Davida Vincenta i Steve’a Tuckera. W ogóle dużo tu odniesień do twórczości Morbid Angel (zwłaszcza w tym wolniejszym wcieleniu) czy d Baphomet/Banished. Niestety łyżką dziegciu w tym morzu pochwał są same kompozycje, które bardziej przypominają wynik wyrachowanej kalkulacji niż żywiołowego, młodzieńczego animuszu. Brakuje tu niestety urozmaiceń, a i niejednokrotnie wkrada się nachalna schematyczność. Jako przykład przytoczę fakt, że w połowie zamieszczonych tu kompozycji pojawia się charakterystyczne zwolnienie a wręcz wyciszenie, po którym wkracza rzężący bas, a reszta kolegów próbuje rozgnieść słuchacza niczym walec. Fajny zabieg, ale jak zbyt często powtarzany, może robić się nudny. Zabrakło pomysłów? Miejscami tego typu myśl przechodzi mi przez głowę. Solówki także nie należą do szczególnie interesujących i w moim odczuciu są na tym wydawnictwie totalnie zbyteczne. Pomimo wspomnianych wad „Realms...” spełnia swoje zadanie wzorowo – gniecie, miażdży, wybrzmienia, przemyca sporą dozę deathmetalowej szlachetności, odnajduje się we współczesnych trendach będąc jednocześnie tak bardzo daleko od nich. Nie jest to płyta, która zasługuje na stawianie pomników, ale jest w tym bardzo dużo muzycznej jakości, która cieszy i sprawia, że chce się tego materiału słuchać. Bez odkrywania Ameryki, bez silenia się na bycie czymś przełomowym – po prostu Death metal przez wielkie D.

 

                                                                                                                      Harlequin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz