MALIGNANT ALTAR
“Realms Of Exquisite Morbidity”
Dark Descent Records (2021)
Nie wierzę, że kto śledzi
deathmetalowe podziemie, ten nie czekał na debiutancki pełniak teksańskiego
Malignant Altar. Nie dość, że demo „Retribution Of Jealous Gods”
wysadzało z kapci, to i same nazwiska
tutaj grają – Dobber Beverly (Infernal Dominion, Insect Warfare, War Master,
Viral Load), Beau Beasley (Insect Warfare, Hatred Surge), Joshua Bokemeyer
(Church Of Disgust) czy Mat V. Aleman (War Master). Panowie z niejednego pieca chleb
jedli i nie jeden gatunek muzyczny uprawiali, co znajduje odzwierciedlenie na
„Realms Of Exuisite Morbidity”. Początek mojej znajomości z tym krążkiem nie
był łatwy. Udostępniony utwór promujący wydawał się nieco zachowawczy, a i
pierwsze odsłuchy nie wywoływały we mnie oczekiwanych, ekstatycznych spustów.
Nie, że panowie grają słabo czy coś, ale brakowało mi w tym kropki nad „i”,
czegoś co by dowodziło, że Malignant Altar jest rzeczywiście nową siłą, a
przede wszystkim nową jakością na rynku. Po kilkunastu odsłuchach wciąż nie
znajduje w muzyce Malignant Altar pierwiastka wyjątkowości, ale
niezaprzeczalnie jest to dobry, a nawet bardzo dobry album, przesiąknięty death
metalem do szpiku kości. Zadziwia ogromna lekkość z jaką muzycy wygrywają swoje
partie, dzięki czemu „Realms...” jawi się jako jedno z bardziej dziarskich,
zwiewnych, dalekich od toporności wydawnictw tym nurcie na przestrzeni
ostatnich kilku lat. Wyraźnie słychać, że to pokolenie muzyków wychowane jest
nie na współczesnych trendach, dlatego może też w muzyce Malignant Altar –
pomimo że wpasowującej się we współczesną modę – tak dużo odniesień do metalu
śmierci sprzed ponad dwudziestu lat. Ze świecą tu szukać blastowania,
gulgulaków, gitarowych ścian dźwięku, z których z trudnością wyłuskać jakiś
klasyczny riff. Zachwyca masywne, bardzo tłuste brzmienie i rasowy growling
gdzieś z pogranicza Davida Vincenta i Steve’a Tuckera. W ogóle dużo tu odniesień
do twórczości Morbid Angel (zwłaszcza w tym wolniejszym wcieleniu) czy d
Baphomet/Banished. Niestety łyżką dziegciu w tym morzu pochwał są same
kompozycje, które bardziej przypominają wynik wyrachowanej kalkulacji niż
żywiołowego, młodzieńczego animuszu. Brakuje tu niestety urozmaiceń, a i
niejednokrotnie wkrada się nachalna schematyczność. Jako przykład przytoczę
fakt, że w połowie zamieszczonych tu kompozycji pojawia się charakterystyczne
zwolnienie a wręcz wyciszenie, po którym wkracza rzężący bas, a reszta kolegów
próbuje rozgnieść słuchacza niczym walec. Fajny zabieg, ale jak zbyt często
powtarzany, może robić się nudny. Zabrakło pomysłów? Miejscami tego typu myśl
przechodzi mi przez głowę. Solówki także nie należą do szczególnie interesujących
i w moim odczuciu są na tym wydawnictwie totalnie zbyteczne. Pomimo
wspomnianych wad „Realms...” spełnia swoje zadanie wzorowo – gniecie, miażdży,
wybrzmienia, przemyca sporą dozę deathmetalowej szlachetności, odnajduje się we
współczesnych trendach będąc jednocześnie tak bardzo daleko od nich. Nie jest
to płyta, która zasługuje na stawianie pomników, ale jest w tym bardzo dużo
muzycznej jakości, która cieszy i sprawia, że chce się tego materiału słuchać.
Bez odkrywania Ameryki, bez silenia się na bycie czymś przełomowym – po prostu
Death metal przez wielkie D.
Harlequin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz