Obsidian
Hooves
„Morbidity”
Morbid Chapel 2021
Zanim zabrałem się za odsłuch debiutanckiego krążka
Obsidian Hooves trochę się pouśmiechałem pod nosem. To lekkie rozweselenie
wynikło z dwóch powodów. Pierwszym jest logo, które na pierwszy rzut oka,
zwłaszcza jeśli nie ma się na nosie okularów przypomina… zresztą spójrzcie
sami. Drugim był skład zespołu a konkretnie ilość projektów w których paluchy
maczał Jared Moran, osobnik odpowiedzialny tutaj za prace fizyczne. Nie liczyłem,
ale w drodze do setki półmetek został już zapewne dawno przekroczony. Zajmijmy
się jednak samą muzyką. „Morbidity” to niemal godzinny materiał podzielony na
osiem numerów. Panowie grają gatunek, który, przynajmniej mi, najbardziej się z
kontynentem północnoamerykańskim kojarzy, czyli śmierć metal. Od dawna wiadomo,
że jeśli się nie wychodzi dość daleko poza jego ramy, to dość ciężko wymyślić
tu proch od nowa a cała zabawa polega na tym, aby poskładać klocki tak, żeby
się nie rozsypywały. To akurat duetowi zza wielkiej wody wychodzi całkiem
dobrze. Przede wszystkim ich kompozycje są bardzo urozmaicone i zawierają
elementy bardzo bezpośrednie i nieskomplikowane ale też i kilka bardziej
technicznych łamańców. Poza szybkimi partiami zalewani jesteśmy niemal funeral
metalowymi fragmentami, jak choćby środkowa część „From the Depths”. Nie ma tu
zbyt wielu chwytliwych melodii a w niektórych miejscach można odnieść wrażenie,
że materiał ten jest wynikiem przynajmniej częściowej improwizacji, jednak
następujące po sobie sekwencje bardzo zgrabnie ze sobą współgrają, na zmianę
podkręcając tempo i napięcie i dając chwilę na przewietrzenie narządów słuchu.
Zdaje się, że Obsidian Hooves zamiast na zapamiętywane melodie stawiają przede
wszystkim na ciężar. Doskonale na tej płycie sprawdzają się wokalne dialogi na
dwa głosy, raz potęgujące masywne akordy, za chwilę wrzaskiem sprawiające, że
szybkie partie brzmią jeszcze bardziej jadowicie. W zasadzie gdyby się
zastanowić, to materiał ten zawiera wszystko czego w grobowym death metalu
potrzeba. Niby godzina muzyki to dość sporo, ale wierzcie mi, na „Morbidity”
nie ma miejsca na ziewanie, zwłaszcza przy trzecim – czwartym odsłuchu, bo
właśnie wtedy te dźwięki zaczynają żreć na dobre. Do ekstraklasy Amerykanie
może jeszcze nie pukają, ale dla każdego maniaka gatunku ten krążek będzie
zapewne pożywną strawą i dostarczy wielu przyjemnych chwil. Warto sprawdzić.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz