czwartek, 4 marca 2021

Recenzja CARNATION „Where Death Lies”

 

CARNATION

Where Death Lies”

Season of Mist 2020

Podobnie, jak w przypadku debiutanckiego albumu belgijskiego Carnation, tak i ich druga płyta przeleżała u mnie kilka miechów, zanim zabrałem się za jej odsłuch. Nie wiem, dlaczego tak się stało? Niechybnie to jakieś fatum albo też Diabeł przykrył ją swym czarnym kutasem. Przepraszając zatem zespół, jak i czytelników biorę się do rzeczy bez dalszego pierdolenia, tym bardziej że panowie ponownie stworzyli bardzo dobry album. „Where Death Lies” to naturalna kontynuacja i rozwinięcie stylu znanego z „Chapel of Abhorrence”. Ponownie obcujemy tu z wyśmienitym Old School Death Metalem czerpiącym pełnymi garściami z klasyki gatunku. Drugi krążek zespołu obrazuje dobitnie, że panowie doskonale rozumieją podstawy tego stylu, a „Gdzie Leży Śmierć” wypełniona jest po same brzegi masywnymi, tłustymi kombinacjami riffów, świetnymi, klasycznymi partiami solowymi, potężnie gniotącymi, ciężkimi bębnami wspieranymi przez wywracający wnętrzności bas i niskim, złowrogim, gardłowym growlem. Nie uświadczysz tu Panie nonsensownych, nowoczesnych Death Metalowych sztuczek, nikt nie ściga się tu ze światłem, nie stara się być najbardziej brutalnym, czy też nie masturbuje się niepotrzebnie nad swoim instrumentem. Zamiast tego grupa ta woli napierdalać szczery, intensywny, miażdżący, równy, kanoniczny wręcz Metal Śmierci i trzeba powiedzieć, że efekty takiego podejścia do sprawy są jak dla mnie doprawdy zajebiste. Pojawia się na tym krążku co prawda odrobina melodii, ale bez zbytniego ingerowania w tradycyjne struktury śmierci, więc wszystkie, gatunkowe standardy zostają tu pięknie zachowane. Uwielbiam takie granie, mógłbym tej płyty słuchać aż do obsrania, mimo że to przecież teoretycznie nic nowego. W porównaniu ze swą poprzedniczką „Where…” jest też z pewnością płytą dokładniejszą, można by nawet rzec, że bardziej wyrafinowaną i esencjonalną, oraz zdecydowanie mocniej kopiącą w krocze. Podczas gdy jedynka wydawała mi się momentami materiałem nieco nieśmiałym, dwójka bezkompromisowo wypierdala drzwi razem z futryną i bez mrugnięcia okiem, brutalnie zarzyna domowników. Album ten jest też bezsprzecznie krokiem naprzód pod względem technicznym, belgijski kwintet okrzepł i dojrzał zarówno pod względem muzycznym, jak i kompozytorskim. Dynamiczne, pełne, krwiste i niezgorzej zagęszczone brzmienie nadaje tej produkcji potężnego jebnięcia i sprawia, że zawarte tu dźwięki miażdżą okrutnie przy jednoczesnym zachowaniu należytej selektywności. Nieco uleciała co prawda charakterystyczna dla „Chapel…” słodkawa woń zgnilizny, ale cóż, jedną, drobną wadę „Where…” przecież może mieć. Innych naprawdę nie dostrzegam albo jestem zaślepiony potęgą tej płyty. Doskonały Old School Death Fucking Metal!



Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz