ASTRIFEROUS
„Pulsations From The Black Orb”
Me Saco Un Ojo Records/Pulverised Records (2023)
Bardzo czekałem na ten debiut. O ile demówki Kostarykańczyków nie wyróżniały się z tłumu, o tyle wydana trzy lata temu Epka „Lower Levels Of Sentience” oczarowała mnie czymś nieuchwytnym, a przy tym klasycznie death metalowym. Nie potrafię tego opisać, ale było w tamtym wydawnictwie coś „jesiennego”, co zarazem było dalekie od doom metalu, pseudogotyckiej płaczliwości i nachalnej melancholii. „Pulsations Of The Black Orb” jak tytuł sugeruje raczej nie ma w sobie nic z metafizycznej jesienności, ale funduje słuchaczowi srogi trip między gwiazdami. Tak, wiem, za dużo ostatnio tego astralnego metalu śmierci na rynku, ale Astrierous po raz kolejny mnie oczarował i zaspokoił pokładane weń oczekiwania. Co tu dużo mówić - „Pulsations...” to deathmetalowy rozpierdol, który pomimo pewnych wycieczek w kosmos nie zapomina, że musi być przede wszystkim death-, okazjonalnie doom-metalowym monstrum. Niespełna 35 minut zamknięte w ośmiu odsłonach dobitnie udowadnia, że kompozytorska biegłość Corpse Garden i Bloodsoaked Necrovoid (za dorobek których odpowiadają Ci sami ludzie co w przypadku bohaterów niniejszej recenzji) weszła tu chyba na jeszcze wyższy poziom. Astriferous dostarcza muzykę dynamiczną, różnorodną, pełną smaczków i dramaturgii, daleką od pretensjonalności. Słychać tu wyraźne echa Demilich i Timeghoul, słychać też Morbid Angel i Blood Incantation, ale zamiast tępego naśladownictwa otrzymaliśmy coś uroczo naturalnego, świadomego, profesjonalnego, jakby ktoś na kogo nie stawiano pokazał, że wcale od najlepszych nie odstaje. Bas tu plumka cudownie, „brzękające” riffy, które niejednokrotnie tworzą punktowe dysonanse choć nadają awangardowego sznytu nigdy nie odpływają poza ramy gatunku, a na przestrzeni trwania całej płyty nie mamy tanich ucieczek w sprawdzone i bezpieczne schematy, wypełniające pomysłowe braki. Nad całością zaś roznosi się głęboki, posuwisty i monumentalny growling podkreślający uduchowiony charakter wydawnictwa. Nie można zapomnieć o mięsistych, zapadających w pamięć riffach, które są fundamentem takiego grania – wszystko tu jest na miejscu. Warto przy tym zaznaczyć, że brzmienie jest takie, jakie przystoi grupie poruszającej się w gatunkowym undergroundzie. Jest odrobina pogłosu, jest piach i mięso w brzmieniu, są jakieś tam produkcyjne niedoskonałości, które podkreślają szczery wydźwięk „Pulsations...”. Kurwa, po co ja to wszystko pisze. Zagrane jest to bardzo dobrze, napisane jest doskonale, a słucham tego materiału każdorazowo z wypiekami na twarzy. Taki death metal lubię – pomysłowy, błyskotliwy, tłusto brzmiący, z całą gamą potknięć i szarż, ale oferujący coś nieuchwytnie szczerego i potrafiącego zaciekawić słuchacza do ostatniej sekundy. Ja tu to wszystko dostałem. A zwieńczeniem niech będzie niespełna dwuminutowy „Forlorn And Immemorial”, który moim zdaniem jest najpiękniejsza akustyczną miniaturą jaką słyszałem w metalu (a na pewno w metalu śmierci) od lat. Takie rzeczy i takie płyty nie powstają same i nie powstają znikąd. Lata muzycznego doświadczenia i umiejętność reinterpretacji tego co się dzieje na scenie robią swoje. Debiut sygnowany logiem Astriferous prawdopodobnie będzie w moim bardzo wąskim gronie ulubionych płyt bieżącego roku. Tymczasem owacja na stojąco dla twórców „Pulsations...”
Harlequin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz