Full
Of Hell
„Coagulated Bliss”
Closed
Casket Activities (2024)
Panowie z Full Of Hell nie próżnują. Tylko w ubiegłym roku grupa pokusiła się o 3 splity (odpowiednio z Primitive Man, Gasp i shoegazowym Nothing). Po 3 latach przerwy od ostatniego pełniaka otrzymujemy nowy i jak to w przypadku Full Of Hell bywa – nigdy do końca nie wiadomo czego się można spodziewać i jak się tą muzykę odbierze. Uczciwie przyznam, że kilka obrotów spędzonych z „Coagulated Bliss” dalszym ciągu wywołuje u mnie odruch „hmmmm…...”. Nazywając rzecz po imieniu - jest inaczej, miejscami nawet bardzo inaczej. W przypadku najnowszej propozycji ekipy z Maryland kręcenie nosem i zachwyty rozkładają się mniej więcej w równym stopniu. Najbardziej mi się podobają fragmenty, gdzie Dylan Walker i spółka próbują płynąć w protoindustrialne klimaty oparte na szorstkim, chropowatym basie, pulsującym, nabijanym rytmie budującym pewien muzyczny trans. Jest to w ich przypadku pewne novum i stanowi pewną przeciwwagę do często wykorzystywanych dotychczas, sonicznych zniekształceń. Te oczywiście też tutaj są, ale ich intensywność jest jakby mniejsza. Tempo płyty też wydaje się być w ogólnym rozrachunku wolniejsze, jakby mocniej próbowano akcentować groove, a mniej skupiano się na grindowym rozpierdolu. Może panowie doszli już do ściany i stwierdzili, że szybciej niż kiedyś już grać nie potrafią, a może po prostu chcieli zagrać trochę inaczej – nie wiem, ale w tym nowym, nieco bardziej rytmicznym wcieleniu wypadają całkiem przekonywująco. Gorzej się robi gdy te dość kliniczne granie wpada w w rewiry zmetalcorowanego death metalu w stylu Black Dahlia Murder. Nagle dusza muzycznych eksploratorów, poszukiwaczy w Full Of Hell zanika i zaczyna się nudne, akademickie granie kwalifikujące się na ocenę co najwyżej „dostateczny”. Bo ileż znamy i słyszeliśmy zespołów, które chciały nadać ekstremalnej mieszance death metal i grindcore nieco bardziej ludzkiego oblicza czyniąc go przystępnym dla bardziej mainstreamowego słuchacza. I tak to słyszę na „Coagulated Bliss” - muzycy podjęli tutaj kilka prób uczesania tej muzyki, ubrania jej w w ciuchy z sieciówki. Na domiar złego kilkukrotnie złapałem się na odczuciu, że ta konwencja trochę panom z Full Of Hell nie pasuje i nie do końca potrafią się w tym odnaleźć, bo choć za riffami szedł rytm, groove, coś chwytliwego, to brakowało w tym zgrabności i zwiewności. No cóż – szanuję rozwój, szanuję chęć i potrzebę poszukiwań, ale ten album nie zostanie ze mną na dłużej. Owszem, jest ciekawszy i odważniejszy niż „Garden Of Burning Apparitions”, wnosi coś nowego do wizerunku grupy, ale najzwyczajniej w świecie nie jest to granie dla mnie. Warto sprawdzić, bo to, że niżej podpisanemu rozminęło się trochę z gustem nie oznacza, że jest to złe. Ful Of Hell to w dalszym ciągu zespół, który ma bardzo wiele ciekawego do zaoferowania.
Harlequin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz