VALDRIN
„Throne
of the Lunar Soul”
Blood
Harvest 2023
Czwarty,
duży album amerykańskiego Valdrin to płytka, którą miłością dozgonną pokochają
wszyscy miłośnicy Melodic Black Metalu. Jeżeli więc ktoś w Was darzy atencją ów
gatunek i ma ochotę wybrać się w epicką podróż wraz z Palladynami z Ausadjur,
to krążek ten może łykać praktycznie w ciemno. Tym bardziej że to naprawdę
dobry i fachowo skonstruowany w swej klasie materiał. Zespół z Cincinnati
wyraźnie kultywuje tu tradycje tego stylu i dosyć głęboko inspiruje się
najlepszymi produkcjami z lat 90-tych ze wskazaniem na twórczość Dissection,
Sacramentum, Vinterland, Unanimated, bądź też Dawn. Znajdziemy więc na tym dysku spore pokłady chłodu i
nienawiści, za które w głównej mierze odpowiadają zalatujące siarką beczki,
jadowite, chwytliwe, zadziorne riffy i zaprawione agresją wokale o bluźnierczym
szlifie. Muzyka, jaką napotkamy na „Throne…” wykracza jednak poza ramy typowej,
melodyjnej, czarnej polewki. Struktury poszczególnych utworów są bardziej
złożone, a aranżacje mają w większym stopniu wielopłaszczyznowy charakter.
Prócz błyskotliwych, tnących do kości technik tremolo napotkamy całą masę
progresywnych tekstur gitarowych, dopracowanych, często neoklasycznych partii
solowych, czy atmosferycznych, nierzadko akustycznych miniatur wioślarskich.
Klimat robią te zagrywki podniosły, majestatyczny, wręcz epicki, a przy tym
ukazują wyśmienity warsztat gitarzystów. Nie tylko zresztą wiosłujący duet
pokazuje tu, że potrafi. Bębniarz, jak i basista także wywijają konkretnie
potwierdzając swą techniczną biegłość. Wyrazistości dodają tej bogatej warstwie
muzycznej emocjonalny, czysty śpiew, gustownie użyte partie fortepianu, jak i
parapet wywołujący skojarzenia z fantasmagoryczną, wiktoriańską dystopią. Niestety,
całe to rozbudowane uniwersum tego krążka mocno wydłuża każdy z zawartych tu
wałków i choć nie są to napompowane do granic możliwości kobyły, mają zwarte
struktury i słucha się ich bardzo dobrze, to jednak w skali globalnej powodują
one, że „Tron Księżycowej Duszy” trwa aż 73 minuty. Dla mnie to zdecydowanie za
dużo, zwłaszcza że ostatnie jej utwory są już trochę zbyt rozmyte, jak na mój
gust. Musiałem naprawdę mocno walczyć, aby wytrwać przy tej płycie do jej końca,
a ostatnie 15-20 minut było już prawdziwą drogą przez mękę (zmuszony byłem
mocno trzymać żuchwę, aby nie odpadła mi od odruchu ziewania). Szkoda. Album
dobry, ale zbyt długi.
Hatzamoth
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz