piątek, 5 stycznia 2024

Recenzja Dipygus „Dipygus”

 

Dipygus

„Dipygus”

Memento Mori (2024)

Nie będę ukrywał, że Dipygus jest dla mnie jedną z najbardziej elektryzujących nazw na współczesnej deathmetalowej scenie. Na przestrzeni ostatnich kilku lat wypracowali sobie unikalny styl sięgający korzeniami do twórczości Autopsy, ale przekuwający go na nieco przerysowany, jaskiniowy (ale nie banalny), nieco groteskowy w swojej makabryczności styl. Zarówno na „Deathooze” jak i „Bushmeat” dało się wyczuć elementy humorystyczne, ale czyste szaleństwo bijące z tej muzyki wciągało mnie bezpowrotnie. Tegoroczna Epka „Wet Market” zasiała we mnie ziarno niepewności, bo i humoru mniej i jakby mniej dziko, bardziej topornie. Teraz, po wielokrotnym odsłuchu trzeciego pełniaka mogę śmiało powiedzieć, że była to zapowiedź nowego. Nie, żeby Dipygus jakoś drastycznie zmienił styl, ale „Dipygus” jest wyraźnie inne od wcześniejszych płyt. To co zostało zapoczątkowane na „Wet Market” znajduje tu rozwinięcie – na szczęście w dużo lepszym wydaniu. „Dipygus” przede wszystkim przynosi muzykę nagraną przez dojrzały i ukształtowany muzycznie zespół, który eksperymentuje wokół już wypracowanej formuły. Kto oczekiwał po nowej płycie dzikości i szaleństwa dwóch pierwszych pełniaków ten może się rozczarować. Utwory utrzymane są raczej w niespiesznym, nieco brodzącym po bagnach tempie, gitary wyczarowują raz po raz dziwaczne harmonie owiane pewną aurą niepewności i niepokoju. W tle nader często rozbrzmiewają krótkie, elektroniczne, nieco abstrakcyjne frazy potęgujące nieco surrealistyczny charakter muzyki Kalifornijczyków. Praktycznie zniknęły też elementy humorystyczne, wstawki i sample filmowe, które mocno zwracały uwagę na wcześniejszych wydawnictwach. Sample owszem, są, ale raczej służą budowaniu aury pewnej beznadziejności i nieuchronnej zagłady. Pod tym względem „Dipygus” w swoim wydźwięku wydaje się być śmiertelnie poważny, co może być pewnym novum. Stety-niestety całość wydaje się być inna od dotychczasowych dokonań. Za pewnymi muzycznymi zmianami poszło to, że muzyka Dipygus wdaje się być mniej mięsista niż wcześniej. Niby jest nadal ciężko i jaskiniowo, ale nie mam poczucia, że ktoś mi nakurwia maczugą po łbie. Brzmieniowo też jest jakby czyściej, garom trochę brakuje mięska, a w wielu fragmentach odnoszę wrażenie, że są one hamulcem dla motoryki i dynamiki utworów. Słowo ślamazarny zdaje się być tutaj na miejscu, bo prostota prostotą, ale to co czasem dodawało uroku na „Deathooze” i „Bushmeat” tutaj nie zdaje egzaminu. Ogólnie mam nieodparte wrażenie, że ten album jest lepszy jako całość niż przy rozkładaniu go na części składowe. Z każdym odsłuchem odkrywałem w nim coś nowego, wprowadzał mnie w swój unikalny klimat, z którym polubienie się zajmuje trochę czasu. I to jest ogromny atut tej płyty. Kulminacją wydawnictwa jest10-minutowy kolos w postaci „Sacred Brain”, który – ku zaskoczeniu – wcale nie jest usilną próbą zneandertalizowania całości. Nie będę udawał, że „Dipygus” wyrwał mnie z butów, bo nie wyrwał. To dobra płyta, ciekawa, ale moim zdaniem najsłabsza z 3 dotychczasowych. Nie wiem jeszcze czy czuje się rozczarowany, ale nie jestem przekonany, że będzie to płyta, która trafi na moją półkę.

Harlequin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz