Contaminated
„Celebratory Beheading”
Blood Harvest (2024)
Prawie siedem lat minęło odkąd australijski Contaminated poprzestawał mi hierarchię współczesnego death metalu pokazując, że największe i najbardziej chodliwe nazwy wcale nie muszą stać znacząco stać ponad innymi, o ile w ogóle. „The Final Man” będący debiutem zespołu był jak rwący potok gęstego, szarego żelbetu, który zalewał uszy słuchacza. W międzyczasie grupa zmieniła wokalistę oraz wydała dwa splity (z Kutabare i Fistulą), na których zaprezentowali po jednym utworze. Można by się zastanawiać czy taka długa przerwa nie wpłynie negatywnie na muzykę, ale już dziewiczy odsłuch „Celebratory Beheading” upierdolił mi łeb od pierwszych akordów. Okazuje się, że Isabelle Adjani (okładkę zdobi kadr z „Królowej Margot”, w której w/w waćpana wystąpiła) całkiem niedaleko jest do radioaktywnego Gagarina z bagien, bo w zasadzie na każdej płaszczyźnie albumy prezentują podobno, przekurwazajebisty poziom. Lachlan i spółka nie zapomnieli jak przyjebać, żeby zębów zabrakło, Mark Boulton w roli nowego wokalisty doskonale zastępuje nieokiełznanego Zeva, a brzmienie dalekie jest od sztucznie wygłaskanych, pseudoundergroundowych pozycji, coraz silniej zalewających rynek. W porównaniu do debiutu wydaje się, że bas jest jakby mniej rzężący i sekcja brzmi nieco (ale to dosłownie nieco) czyściej. Tak, drugi pełniak Contaminated brzmi jak pierdolony, deathmetalowy monolit. Przy tym wszystkim trzeba podkreślić, że nie ma tu mowy o betoniarze z generatora tylko o rasowym death metalu za którym stoją szorstkie, żwirowate riffy wgniatające w ziemię i nieustannie atakujące kaskady perkusji, które zdecydowanie nie lubią grać na jedno tempo czy jedno kopyto. Jest to dość hermetyczna w charakterze muzyka, mocno i świadomie osadzona w swojej niszy, nie szukająca eksperymentów i udziwnionych rozwiązań, a jednocześnie wystarczająco rozbudowana, różnorodna, mająca cholernie dużo do zaoferowania. Co goście są nie tylko naprawdę dobrymi grajkami, ale chyba jeszcze lepszymi kompozytorami. Nie chcę tu sobie robić podśmiechujek, że tytuły pokroju „Cosmic Shit Show” czy „Junkyard Warfatre” są fajne, gdy za nimi stoi kawał wspaniałego grania. Gdybym miał wskazać swojego faworyta to pewnie byłby wspomniany „Cosmic Shit Show” i miażdżący „Apex C.H.U.D.”. Ja tutaj nie będę się rozwodził, „Celebratory Beheading” to dla mnie zakup obowiązkowy, płyta wyśmienita w każdym calu, równie dobra jak „The Final Man” - ani lepsza, ani gorsza. A „The Final Man” uważam, że mieści się w moim prywatnym top 5 (a może i lepiej) deathmetalowych wydawnictw ostatnich nastu lat. Jeśli więc ktoś miał podobne odczucia co do pierwszej płyty jak ja, to jestem niemal pewien, że „Celebratory Beheading” zostanie z nim na długie lata. Czapki z głów, głowy z karków.
Harlequin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz