środa, 14 września 2022

Recenzja The Lovecraft Sextet „Miserere”

 

The Lovecraft Sextet

„Miserere”

Debemur Morti 2022

Czy ja mam jakieś doświadczenia z jazzem? Niekoniecznie. Kiedyś trafiło się posłuchać metalowych hord wplątujących dość intensywnie wpływy tego gatunku w swoją twórczość, jak choćby norweski Shining, który jednak niespecjalnie mi podszedł. Ale w postaci czystszej? Zwłaszcza jako dark jazz? No już niekoniecznie. Faktem jest jednak, iż lubię awangardę, zwłaszcza logicznie pokombinowaną. No bawi mnie to w chuj. Oczywiście pod warunkiem, że gwarantuje ona odpowiedni poziom emocji i wrażeń. I właśnie taka rzecz trafiła w moje ręce pod postacią nowego albumu The Lovecraft Sextet. Powiem szczerze, po pierwszym utworze „Miserere” chciałem to promo jebnąć w kąt i zająć się czymś innym, bardziej z mojej beczki. Jednak nie zrobiłem tego, choć sam nie wiem co mnie do tego skusiło. Może poczyniłem tak z powodu nieznanych mi dotychczas wrażeń, jakich zacząłem doznawać. Może z czystej ciekawości albo konieczności przekonania się, że to czego słucham nie jest dla mnie. Nieważne… Był to krok w przepaść. Zacząłem bowiem lewitować a zaraz potem spadać, płynąć w dół, zbliżać się ku wiecznej ciemności pragnącej poznania mojego ja w chwili spotkania z twardym podłożem czekającym na samym dnie.  Muzyka The Lovecraft Sextet to z grubsza czysta improwizacja na instrumenty dęte i perkusyjne, okraszona złowrogim, blackmetalowym wokalem, któremu chwilami towarzyszą żeńskie, operowe partie śpiewane. Improwizacja pełna niepokoju, zaskakująca, czarująca, mocno pobudzająca wyobraźnię i wywołująca niecodzienne emocje. Oparta przede wszystkim na niesamowitym klimacie, pozwalająca na odbieranie docierających do nas dźwięków w sposób bardzo indywidualny. Nie jest to album który łatwo opisać, bo muzyka na nim zawarta jest bardzo nietypowa. Nie ma tu niczego, co dałoby się zanucić, co pozostanie w głowie na dłużej. Są za to emocje. Przelane w dźwięki w sposób, z jakim spotykam się chyba po raz pierwszy. Cudownie mroczny, wciągający, niemal ubezwłasnowolniający. Nie sądzę, by ta płyta spodobała się szerszej publiczności. Sam się dziwię, że tak bardzo mnie omamiła. Jednak ten moment, w którym po niesamowitym locie uderzyłem w ziemię, czytaj: w chwili gdy wybrzmiały ostatnie takty „Miserere”, był tak bolesny, że zaraz zapragnąłem owe doświadczenie powtórzyć. Ależ mi ta muza najebała w głowie, coś niesamowitego. Może jeszcze na koniec wspomnę, iż za ów projekt odpowiedzialny jest w głównej mierze pan Jason Köhnen, maczający paluchy także w Celestial Season, Bong-Ra czy The Kilimanjaro Darkjazz Ensemble. Poza pierwszą nazwą pozostałe nic mi nie mówią, ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Ja odpływam i pragnę więcej.

- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz