The
Lovecraft Sextet
„Miserere”
Debemur
Morti 2022
Czy ja mam jakieś doświadczenia z jazzem?
Niekoniecznie. Kiedyś trafiło się posłuchać metalowych hord wplątujących dość
intensywnie wpływy tego gatunku w swoją twórczość, jak choćby norweski Shining,
który jednak niespecjalnie mi podszedł. Ale w postaci czystszej? Zwłaszcza jako
dark jazz? No już niekoniecznie. Faktem jest jednak, iż lubię awangardę,
zwłaszcza logicznie pokombinowaną. No bawi mnie to w chuj. Oczywiście pod
warunkiem, że gwarantuje ona odpowiedni poziom emocji i wrażeń. I właśnie taka
rzecz trafiła w moje ręce pod postacią nowego albumu The Lovecraft Sextet.
Powiem szczerze, po pierwszym utworze „Miserere” chciałem to promo jebnąć w kąt
i zająć się czymś innym, bardziej z mojej beczki. Jednak nie zrobiłem tego,
choć sam nie wiem co mnie do tego skusiło. Może poczyniłem tak z powodu
nieznanych mi dotychczas wrażeń, jakich zacząłem doznawać. Może z czystej
ciekawości albo konieczności przekonania się, że to czego słucham nie jest dla
mnie. Nieważne… Był to krok w przepaść. Zacząłem bowiem lewitować a zaraz potem
spadać, płynąć w dół, zbliżać się ku wiecznej ciemności pragnącej poznania
mojego ja w chwili spotkania z twardym podłożem czekającym na samym dnie. Muzyka The Lovecraft Sextet to z grubsza
czysta improwizacja na instrumenty dęte i perkusyjne, okraszona złowrogim,
blackmetalowym wokalem, któremu chwilami towarzyszą żeńskie, operowe partie
śpiewane. Improwizacja pełna niepokoju, zaskakująca, czarująca, mocno
pobudzająca wyobraźnię i wywołująca niecodzienne emocje. Oparta przede
wszystkim na niesamowitym klimacie, pozwalająca na odbieranie docierających do
nas dźwięków w sposób bardzo indywidualny. Nie jest to album który łatwo
opisać, bo muzyka na nim zawarta jest bardzo nietypowa. Nie ma tu niczego, co
dałoby się zanucić, co pozostanie w głowie na dłużej. Są za to emocje. Przelane
w dźwięki w sposób, z jakim spotykam się chyba po raz pierwszy. Cudownie
mroczny, wciągający, niemal ubezwłasnowolniający. Nie sądzę, by ta płyta
spodobała się szerszej publiczności. Sam się dziwię, że tak bardzo mnie
omamiła. Jednak ten moment, w którym po niesamowitym locie uderzyłem w ziemię,
czytaj: w chwili gdy wybrzmiały ostatnie takty „Miserere”, był tak bolesny, że
zaraz zapragnąłem owe doświadczenie powtórzyć. Ależ mi ta muza najebała w
głowie, coś niesamowitego. Może jeszcze na koniec wspomnę, iż za ów projekt
odpowiedzialny jest w głównej mierze pan Jason
Köhnen, maczający paluchy także w Celestial Season, Bong-Ra czy The Kilimanjaro
Darkjazz Ensemble. Poza pierwszą nazwą pozostałe nic mi nie mówią, ale czy to
ma jakiekolwiek znaczenie? Ja odpływam i pragnę więcej.
- jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz