poniedziałek, 26 września 2022

Recenzja Thūn „II”

 

Thūn

„II”

Self-released 2022

Jak wielki wkład mają Angole w historię death/doom metalu uświadamiać chyba nikogo nie trzeba. Starczy wspomnieć takie nazwy jak My Dying Bride, Paradise Lost czy Anathema, co by nie zagłębiać się w pomniejsze. Stąd też naszło mnie, by sprawdzić drugi album pochodzącego z Londynu Thūn. A tak jakoś się łudziłem, że może, zgodnie z notką prasową, znajdę coś ciekawego w temacie. Frontowa grafika co prawda nie zachęcała, bo szczerze mówiąc dawno nie widziałem takiej tandety, ale ponoć nie po okładce się książkę ocenia. „II” to niecałe czterdzieści minut w siedmiu częściach. Ufff…. No jak by to, kurwa, delikatnie ubrać w słowa. Może tak, że wspomniana okładka w porównaniu z muzyką to całkiem dobry kawałek sztuki. Brytyjskie trio stara się rzeźbić dźwięki melancholijne, wzmacniając je garścią death metalu. Rzecz w tym, że te ostrzejsze elementy są tak beznadziejne, wymyślone na kolanie, że żal słuchać. Zresztą, ja nie wiem, czy ci kolesie w ogóle słuchali co nagrywają? Przecież tutaj nic się nie klei. Perka biega gdzieś wokół muzyki wystukując (to chyba awangardowe miało być) jakieś z dupy rytmy, nie do końca idące w parze z gitarami. Ha, gitary chwilami próbują złapać ton pod Anathema czy Katatonia, ale jest to tak miałkie i rozwodnione, że chyba sam bym wymóżdżył ciekawsze patenty. Ponadto solówki… Choć to słowo to w tym przypadku trochę profanacja, przynajmniej w odniesieniu do niektórych. No pokaleczone są masakrycznie, pełne jakichś kiksów, nierównych zagrań. Chyba że znów miało tak być, to ja przepraszam. Następujące po sobie linie melodyczne kompletnie się nie zazębiają, przez co kolejne numery brzmią jak zbiór przypadkowo poukładanych po sobie pomysłów z beczek różnych. Wystarczy posłuchać dosłownie jednego utworu, no nie wiem, akurat w tej chwili leci „Kiss the Ground”, by mieć totalny mętlik w głowie. Z kolei w „Zero Growth” mamy, całkiem niezły nawet fragment akustyczny, na który, ni a gruchy ni z pietruchy, wpierdala się solówka i zaraz potem perkusyjna kanonada, niszcząc cały klimat w pizdu. Wokale mamy dwa. Growlujący i skrzeczący. Oba w chuj poniżej średniej przyzwoitej. Gdzieniegdzie pojawia się też czysty śpiew, trochę pod Holmesa, i zastanawiam się, dlaczego nie częściej, bo przy ogóle chyba do tego elementu można się przyczepić najmniej. Nad brzmieniem pastwić się już nie zamierzam. Bo i tak w ostatecznym rozrachunku „II” to tragedia. Sam nie wiem jak dałem radę odsłuchać te nagrania pełne dwa razy. Wam nie polecam. Koło death/doom w przyzwoitym wydaniu to coś nawet nie leżało. Szkoda na to czasu.

- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz