Thūn
„II”
Self-released
2022
Jak wielki wkład mają Angole w historię death/doom
metalu uświadamiać chyba nikogo nie trzeba. Starczy wspomnieć takie nazwy jak
My Dying Bride, Paradise Lost czy Anathema, co by nie zagłębiać się w
pomniejsze. Stąd też naszło mnie, by sprawdzić drugi album pochodzącego z
Londynu Thūn. A tak jakoś się łudziłem, że może, zgodnie z notką prasową, znajdę
coś ciekawego w temacie. Frontowa grafika co prawda nie zachęcała, bo szczerze
mówiąc dawno nie widziałem takiej tandety, ale ponoć nie po okładce się książkę
ocenia. „II” to niecałe czterdzieści minut w siedmiu częściach. Ufff…. No jak
by to, kurwa, delikatnie ubrać w słowa. Może tak, że wspomniana okładka w
porównaniu z muzyką to całkiem dobry kawałek sztuki. Brytyjskie trio stara się
rzeźbić dźwięki melancholijne, wzmacniając je garścią death metalu. Rzecz w
tym, że te ostrzejsze elementy są tak beznadziejne, wymyślone na kolanie, że
żal słuchać. Zresztą, ja nie wiem, czy ci kolesie w ogóle słuchali co
nagrywają? Przecież tutaj nic się nie klei. Perka biega gdzieś wokół muzyki
wystukując (to chyba awangardowe miało być) jakieś z dupy rytmy, nie do końca
idące w parze z gitarami. Ha, gitary chwilami próbują złapać ton pod Anathema
czy Katatonia, ale jest to tak miałkie i rozwodnione, że chyba sam bym
wymóżdżył ciekawsze patenty. Ponadto solówki… Choć to słowo to w tym przypadku
trochę profanacja, przynajmniej w odniesieniu do niektórych. No pokaleczone są
masakrycznie, pełne jakichś kiksów, nierównych zagrań. Chyba że znów miało tak
być, to ja przepraszam. Następujące po sobie linie melodyczne kompletnie się
nie zazębiają, przez co kolejne numery brzmią jak zbiór przypadkowo
poukładanych po sobie pomysłów z beczek różnych. Wystarczy posłuchać dosłownie
jednego utworu, no nie wiem, akurat w tej chwili leci „Kiss the Ground”, by
mieć totalny mętlik w głowie. Z kolei w „Zero Growth” mamy, całkiem niezły
nawet fragment akustyczny, na który, ni a gruchy ni z pietruchy, wpierdala się
solówka i zaraz potem perkusyjna kanonada, niszcząc cały klimat w pizdu. Wokale
mamy dwa. Growlujący i skrzeczący. Oba w chuj poniżej średniej przyzwoitej.
Gdzieniegdzie pojawia się też czysty śpiew, trochę pod Holmesa, i zastanawiam
się, dlaczego nie częściej, bo przy ogóle chyba do tego elementu można się
przyczepić najmniej. Nad brzmieniem pastwić się już nie zamierzam. Bo i tak w
ostatecznym rozrachunku „II” to tragedia. Sam nie wiem jak dałem radę odsłuchać
te nagrania pełne dwa razy. Wam nie polecam. Koło death/doom w przyzwoitym
wydaniu to coś nawet nie leżało. Szkoda na to czasu.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz