AFTERBIRTH
„In But Not Of”
Willowtip Records (2023)
Są takie zespoły, które grają w swojej, najwyższej lidze, nieosiągalnej dla zdecydowanej większości. To takie zespoły, które opierają się panującym trendom, to takie zespoły, które budują muzykę w umiejętny sposób, tworzą jakiś pejzaż, rozumieją instrument, rozumieją dźwięk i wiedzą co chcą słuchaczowi przekazać. Nowojorski Afterbirth to zdecydowanie jeden z takich zespołów. Grupa z 30-letnim stażem zazwyczaj nie próbuje szarpać się na nowe, przecierać szlaków, bo trudno wymagać od 50-parolatków młodzieńczej kreatywności i buńczucznego szaleństwa. Jeśli się spojrzy na wszystkich, deathmetalowych starogwardzistów to trudno wskazać choć jeden zespół (może Napalm Death), który po latach grania sili się na nowatorstwo i odmienianie własnego wizerunku. Jakby nie patrzeć te wszystkie Obituary, Incantation, Immolationy, kanibale i rzesze innych grają po prostu swoje od lat – raz lepiej, raz gorzej, ale zawsze wiadomo czego mniej więcej się spodziewać. Afterbirth wydają się być na tym poletku wyjątkiem. Po 18-latach muzycznego niebytu grupa wydała dwa pełne albumy, które swoimi ambicjami sięgały dużo dużo dalej niż ambicje bardzo wielu młodych grup. I tak z deka przydługi „The Time Traveler’s Dilemma” był niesamowity space rockowym tripem w brutal deathmetalowym wydaniu, tak wydany przed trzema laty zwięzły „Four Dimensional Flesh” ukazał w pełni kompozytorski i instrumentalny kunszt członków zespołu oferując słuchaczom jeden z najbardziej wyrazistych i – nie boję się tego powiedzieć – najlepszych i najbardziej kompletnych, deathmetalowych krążków ostatnich kilkunastu lat. Warto zaznaczyć, że obie płyty były od siebie dość znacząco różne, pomimo wielu wspólnych mianowników. Czegóż można więc było się spodziewać po „In But Not Of” jeśli nie podróży w nieznane? Wałkuje ten album od dłuższego czasu, paradoksalnie nie za często, a przynajmniej nie tak często jak się spodziewałem. I wcale nie dlatego, że jest słaby, nieciekawy czy nie spełnił oczekiwań. Ale jest to album szalony, który każdorazowo inaczej odbieram. Afterbirth znów to zrobił, znów zafundował cudowną podróż w nieznane, w świat różnorodnych dźwięków, gdzie death metal jest jedynie jednym z jego elementów. Na pozór ten 35-minutowy materiał wydaje się być wypadkową ostatnich dwóch płyt – jest bardzo „trippy”, a zarazem ma w sobie sporo metalowego mięcha i treści. Ale jest i dużo więcej. Po króciutkim otwieraczu w postaci singlowego „Tightening The Screws” (który nota bene mógłby trafić na poprzedni album) słuchacz zostaje zaskoczony tym co się dzieje potem. „Devils With Dead Eyes” robi niespodziankę iście mardukowym riffem, a w środku utworu pojawia się totalnie znikąd maidenowa galopada, która dekonstruuje skrupulatnie budowany utwór. Nowojorczycy wydali ostrzeżenie, żeby będzie się działo. I dzieje się, bo te blackujące riffy pojawiają się jeszcze kilkukrotnie. Pojawiają się też wyraźne odniesienia do postrocka, postmetalu, a niejednokrotnie uciekają się do klasycznego progmetalu nie zostawiając po sobie deathmetalowych śladów. Nie brakuje też frenetycznego, gitarowego szaleństwa rodem ze wczesnego Neurosis, plemiennych motyów, czy hawajskich odlotów znanych z trzeciej płyty Atheist. Nad tym wszystkim unosi się nieludzki pomruk wokalu Willa Smitha, który nadaje całości jeszcze bardziej nieludzkiego, pozaziemskiego charakteru. „In But Not Of” to doskonale posklejany, międzygatunkowy odlot, zagrany z niebywałą gracją i lekkością, gdzie muzycy pamiętają, że muzyka jest przede wszystkim dla słuchacza i coś w głowie po niej zostać powinno. I zostaje bardzo dużo. Dzieje się tu tyle, że można by pomysłami obdzielić kilka innych wydawnictw. Gdybym miał pokusić się o porównanie tej płyty do poprzednich wydawnictw, to powiedziałbym, że jest to najbardziej różnorodne dzieło Amerykanów, ale to „Four Dimensional Flesh” byłoby krążkiem, którego nazwałbym „takie płyty nagrywa się tylko raz w życiu”. Tam było wszystko na czele z deathmetalową energią. Tutaj tej energii jest trochę mniej. Ale to niczemu nie umniejsza. „In But Not Of” to wybitne dzieło, układanka, którą potrafią stworzyć tylko najtęższe mózgi muzyki. Bo pamiętajmy, że muzyka może być pożywką dla mózgu, ale przede wszystkim dla serducha. Trzeci album Afterbirth syci jedno i drugie. I w moim odczuciu jest to najlepszy deathmetalowy krążek w tym roku, nawet jeśli tego deathmetalu ie ma tu tak dużo jak by można było oczekiwać. Pełna rekomendacja, pokłony, renta teściowej i kielich za zdrowie tych panów. Taką muzyczną geriatrię to rozumiem.
Harlequin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz