BLACK
MAGNET
„Hallucination
Scene”
20
Buck Spin 2020
20
Buck Spin rozszerza chyba profil swojej działalności. Label
kojarzony do tej pory z nową falą staroszkolnego death metalu
podpisał jakiś czas temu kontrakt z industrialnym Black Magnet, a
„Hallucination Scene” jest pierwszym owocem ich wspólnej
współpracy. Od razu na wstępie napisze, że z żadnym arcydziełem
nie mamy tu do czynienia, ale jest szereg powodów dla których po
„Hallucination Scene” sięgnąć warto i dlaczego ta płyta może
być na swój sposób ważna. W niecałych 26 minutach grupa
uchwyciła w zasadzie to za co fani kochają szeroko pojęty
industrial przełomu lat 80. i 90.. Na pierwszy rzut ucha wydawać my
się mogło, że głównym źródłem inspiracji jest Ministry z
okresu 1988-1992 – podobne tempo, sporo podobnego beatowania i
rytmizowania, podobnie metaliczny sznyt. Idąc jednak dalej można
znaleźć tu szczyptę dosadności Pitch Shifter, pewną
psychodelizację w stylu Skinny Puppy z okresu po „Too Dark Park”
czy wreszcie ostentacyjną fascynację Trentem Reznrom i dokonaniami
Nine Inch Nails z lat 90. Smaczków jest więcej. Wstęp do „Crush
Me” brzmi trochę jak zindustrializowane Tangerine Dream, a
początek „Hegemon” dowodzi, że i EBM nie jest tej grupie obcy.
„Punishment Map” to dla odmiany ukłon w stronę tego bardziej
hałaśliwego, brudnego industrialu spod znaku Justina Broadricka.
Niesamowite jest to, że na tak krótkim materiale możemy znaleźć
tak dużo odniesień do przeszłości. W zasadzie cały ten materiał
jest jedną retrospekcją na temat industrialnego grania czasów
minionych. Trudno mówić o Black Magnet jako o zespole ze swoim
stylem, czy wnoszącym jakąś nową jakość. Wartości tego
wydawnictwa upatruje przede wszystkim w tym, że jest to retrospekcja
szalenie udana i bardzo autentyczna. Muzykom Black Magnet udało się
przenieść ducha tamtych czasów na grunt współczesny i dostarczyć
osiem dobrych, wyrazistych kawałków. Czego zabrakło więc poza
„własnym ja” zespołu? Mi zabrakło jakiegoś szlagieru, punktu
kulminacyjnego, lub 2-3 momentów które spowodowałyby, żebym
poderwał tyłek z krzesła. Płyta, pomimo swojej różnorodności
jest jednocześnie dość monolityczna, głównie przez tempo i
sposób wokalizowania. I chyba właśnie wokal jest tym elementem,
który trochę ciągnie ten materiał w dół – jest zbyt
jednostajny i zbyt jednorodny w kontekście całości, przez co płyta
traci pazur. Ok, jest trochę kombinowania w „Neuroprophet”, jest
fajna końcówka „Trustfucker”, ale to trochę za mało, aby
stawiać temu wydawnictwu pomniki czy pisać peany pochwalne.
„Hallucination Scene” to dobra płyta i fajna płyta. To może
też być ważna płyta, o ile znajdzie się grupa naśladowców,
którzy podążą jej śladem i ożywią trochę granie w tym stylu,
którego przecież aktualnie na rynku jest bardzo mało.
Harlequin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz