środa, 29 lipca 2020

Recenzja BLACK MAGNET „Hallucination Scene”


BLACK MAGNET
Hallucination Scene”
20 Buck Spin 2020

20 Buck Spin rozszerza chyba profil swojej działalności. Label kojarzony do tej pory z nową falą staroszkolnego death metalu podpisał jakiś czas temu kontrakt z industrialnym Black Magnet, a „Hallucination Scene” jest pierwszym owocem ich wspólnej współpracy. Od razu na wstępie napisze, że z żadnym arcydziełem nie mamy tu do czynienia, ale jest szereg powodów dla których po „Hallucination Scene” sięgnąć warto i dlaczego ta płyta może być na swój sposób ważna. W niecałych 26 minutach grupa uchwyciła w zasadzie to za co fani kochają szeroko pojęty industrial przełomu lat 80. i 90.. Na pierwszy rzut ucha wydawać my się mogło, że głównym źródłem inspiracji jest Ministry z okresu 1988-1992 – podobne tempo, sporo podobnego beatowania i rytmizowania, podobnie metaliczny sznyt. Idąc jednak dalej można znaleźć tu szczyptę dosadności Pitch Shifter, pewną psychodelizację w stylu Skinny Puppy z okresu po „Too Dark Park” czy wreszcie ostentacyjną fascynację Trentem Reznrom i dokonaniami Nine Inch Nails z lat 90. Smaczków jest więcej. Wstęp do „Crush Me” brzmi trochę jak zindustrializowane Tangerine Dream, a początek „Hegemon” dowodzi, że i EBM nie jest tej grupie obcy. „Punishment Map” to dla odmiany ukłon w stronę tego bardziej hałaśliwego, brudnego industrialu spod znaku Justina Broadricka. Niesamowite jest to, że na tak krótkim materiale możemy znaleźć tak dużo odniesień do przeszłości. W zasadzie cały ten materiał jest jedną retrospekcją na temat industrialnego grania czasów minionych. Trudno mówić o Black Magnet jako o zespole ze swoim stylem, czy wnoszącym jakąś nową jakość. Wartości tego wydawnictwa upatruje przede wszystkim w tym, że jest to retrospekcja szalenie udana i bardzo autentyczna. Muzykom Black Magnet udało się przenieść ducha tamtych czasów na grunt współczesny i dostarczyć osiem dobrych, wyrazistych kawałków. Czego zabrakło więc poza „własnym ja” zespołu? Mi zabrakło jakiegoś szlagieru, punktu kulminacyjnego, lub 2-3 momentów które spowodowałyby, żebym poderwał tyłek z krzesła. Płyta, pomimo swojej różnorodności jest jednocześnie dość monolityczna, głównie przez tempo i sposób wokalizowania. I chyba właśnie wokal jest tym elementem, który trochę ciągnie ten materiał w dół – jest zbyt jednostajny i zbyt jednorodny w kontekście całości, przez co płyta traci pazur. Ok, jest trochę kombinowania w „Neuroprophet”, jest fajna końcówka „Trustfucker”, ale to trochę za mało, aby stawiać temu wydawnictwu pomniki czy pisać peany pochwalne. „Hallucination Scene” to dobra płyta i fajna płyta. To może też być ważna płyta, o ile znajdzie się grupa naśladowców, którzy podążą jej śladem i ożywią trochę granie w tym stylu, którego przecież aktualnie na rynku jest bardzo mało.
Harlequin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz