wtorek, 28 lipca 2020

Recenzja Inverted Mind "Three Faces of Madness (A Drama In Three Acts)"


Inverted Mind
"Three Faces of Madness (A Drama In Three Acts)"
Defense Rec. /Mythrone Prom. 2020

Nie jestem fanem sludge stonerowego grania, jednak kilka pozycji z tego gatunku podbiło moje serce na tyle, że znalazły swoje doczesne miejsce w mojej dość wybiórczej płytotece, że wymienię choćby takie nazwy jak The Moth Gatherer czy Saturnalia Temple. Nazwa Inverted Minds obiła mi się o uszy przynajmniej kilka razy, jednak do tej pory muzyka tego zespołu była mi nieznana. No i to dziewicze z nią spotkanie wypadło bardziej niż przyzwoicie, bo Krakowiacy niewiele ustępują wyżej wymienionym zespołom. Zacznijmy od tego, że trzeci album Inverted Mind podzielony jest, jak tytuł wskazuje, na trzy części, odsłaniające kolejne fragmenty konceptu. Przy odpowiedniej oprawie graficznej, a takową tu znajdujemy, już sam ten fakt jest dość intrygujący i na pewni nie codzienny. A jaka jest sama muzyka? Trzeba przyznać otwarcie, że nie jest źle. Przede wszystkim chłopakom nie brakuje pomysłów na urozmaicanie swoich kompozycji, bo w każdej znajdziemy wiele ciekawych elementów, rozpoczynając od toczących się powolnie, acz zapadających mocno pod kopułę akordów, przez zróżnicowane wokale i zaskakujące chwilami swoim ciężarem niecodzienne rozwiązania. Krajanie bardzo roztropnie dozują napięcie swoich muzycznych wizji, wrzucając na scenę a to garść meodii, a to ciutkę trującego zioła zapomnienia, a to pęczek prawdomówności. Tak, ta muzyga gada to, co jej autorom w głowach zagrało, czuć że wszystko tu wypływa prosto z serca i dzięki temu bardzo ładnie się zaplata tworząc album, obok którego nie da się przejść obojętnie. Sporo na nim motywów, które samoistnie zapadają w pamięć i nucą się w głowie. Nawet pierwotnie odpychające fragmenty z czasem ugłaskują naszą oporność i ostatecznie wkradają się do naszego łóżka. I w zasadzie jedynym minusem tej płyty są czyste wokale, które nie do końca mnie jednak połechtały. Chyba cały urok w tym jednostajnym, chwilami monotonnym krzyku, który przecież też potrafi przy zmiennej tonacji wyrażać emocje na tyle, że te jęki i stęki i Soilworkowe zaśpiewy są niepotrzebne. Mówiąc szczerze, gdybym nie dostał tego krążka do recenzji, to pewnie nie zwróciłbym na niego uwagi. I mówiąc tak samo szczerze – jednak warto było poświęcić tym nagraniom kilka chwil, bo czasem coś z pozornie innej bajki  potrafi nieźle pobujać. Zwłaszcza w chwilach totalnego przesytu brutalizmem i wojną totalną. Myślę, że jeszcze kiedyś do tej płyty wrócę. Natomiast fanom gatunku zalecam zakup obowiązkowy, bo jest to na pewno pozycja gwarantująca satysfakcję. Beż różnicy czy wolicie na Glempa, czy najeźdźca, germański oprawca...
- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz