Inverted
Mind
"Three
Faces of Madness (A Drama In Three Acts)"
Defense
Rec. /Mythrone Prom. 2020
Nie
jestem fanem sludge stonerowego grania, jednak kilka pozycji z tego
gatunku podbiło moje serce na tyle, że znalazły swoje doczesne
miejsce w mojej dość wybiórczej płytotece, że wymienię choćby
takie nazwy jak The Moth Gatherer czy Saturnalia Temple. Nazwa
Inverted Minds obiła mi się o uszy przynajmniej kilka razy, jednak
do tej pory muzyka tego zespołu była mi nieznana. No i to
dziewicze z nią spotkanie wypadło bardziej niż przyzwoicie, bo
Krakowiacy niewiele ustępują wyżej wymienionym zespołom.
Zacznijmy od tego, że trzeci album Inverted Mind podzielony jest,
jak tytuł wskazuje, na trzy części, odsłaniające kolejne
fragmenty konceptu. Przy odpowiedniej oprawie graficznej, a takową
tu znajdujemy, już sam ten fakt jest dość intrygujący i na pewni
nie codzienny. A jaka jest sama muzyka? Trzeba przyznać otwarcie, że
nie jest źle. Przede wszystkim chłopakom nie brakuje pomysłów na
urozmaicanie swoich kompozycji, bo w każdej znajdziemy wiele
ciekawych elementów, rozpoczynając od toczących się
powolnie, acz zapadających mocno pod kopułę akordów, przez zróżnicowane wokale i zaskakujące chwilami swoim ciężarem
niecodzienne rozwiązania. Krajanie bardzo roztropnie dozują
napięcie swoich muzycznych wizji, wrzucając na scenę a to garść
meodii, a to ciutkę trującego zioła zapomnienia, a to pęczek
prawdomówności. Tak, ta muzyga gada to, co jej autorom w głowach
zagrało, czuć że wszystko tu wypływa prosto z serca i dzięki
temu bardzo ładnie się zaplata tworząc album, obok którego nie da
się przejść obojętnie. Sporo na nim motywów, które samoistnie
zapadają w pamięć i nucą się w głowie. Nawet pierwotnie
odpychające fragmenty z czasem ugłaskują naszą oporność i
ostatecznie wkradają się do naszego łóżka. I w zasadzie jedynym
minusem tej płyty są czyste wokale, które nie do końca mnie
jednak połechtały. Chyba cały urok w tym jednostajnym, chwilami monotonnym krzyku, który przecież też potrafi przy
zmiennej tonacji wyrażać emocje na tyle, że te jęki i stęki i
Soilworkowe zaśpiewy są niepotrzebne. Mówiąc szczerze, gdybym nie
dostał tego krążka do recenzji, to pewnie nie zwróciłbym na
niego uwagi. I mówiąc tak samo szczerze – jednak warto było
poświęcić tym nagraniom kilka chwil, bo czasem coś z pozornie
innej bajki potrafi nieźle pobujać. Zwłaszcza w chwilach
totalnego przesytu brutalizmem i wojną totalną. Myślę, że
jeszcze kiedyś do tej płyty wrócę. Natomiast fanom gatunku
zalecam zakup obowiązkowy, bo jest to na pewno pozycja gwarantująca
satysfakcję. Beż różnicy czy wolicie na Glempa, czy najeźdźca,
germański oprawca...
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz