środa, 18 stycznia 2023

Recenzja HAMMERS OF MISFORTUNE „Overtaker”

 

HAMMERS OF MISFORTUNE

„Overtaker”

Self-released 2022

 


Od dobrych 20 lat (jak nie więcej) progmetal jako gatunek jest jebany przez nie-niemieckich fanów wzdłuż i wszerz. A to pitolenie, a to power metal, a to jajozgnioty, a to szambo. Tak czy siusiak połączenie „prog” i „metal” rzadko kiedy się udawało. W połowie lat 2000. taką oazą na oceanie progmetalowego bubla było właśnie Hammers Of Misfortune, które zamiast robić wycieczki onanistyczne wolało cofnąć się do rockowych korzeni i tam poszukać inspiracji do swojej twórczości. Przy czym zamiast tonąć w morzu solówek i pasaży stawiali po prostu na eklektyzm, dobrze napisane kompozycje, riffy i mocno nieaktualne poczucie melodii. I takie Hammers Of Mistorture zapamiętałem gdzie „The August Engine” i „The Locust Years” były głównymi graczami na progmetalowej scenie i nadawały tego przedrostkowi „prog” odrobiny szlachetności. Od tego czasu nie słyszałem ani nuty kolejnych wydawnictw. Dlatego też mocno się podjarałem, że „Overtaker” wpadnie mi do recenzji i cóż… mogę jedynie powiedzieć, że Hammers Of Misfortune to już zupełnie inny zespół i zupełnie inne granie. Mając w składzie dwóch spadochroniarzy z Vektor (Blake’a Anderson’a i Franka Chin’a) oraz powracających do składu wokalistów Mike’a Scalzi’ego orz Jamie Myers wydawać by się mogło, że „Overtaker” nie powinien mieć problemu z dostarczeniem jakościowej muzyki, ale niestety nie tym razem. Chaos, chaos i jeszcze raz paskudny mastering sprawiają, że nie udało mi się przesłuchać „Overtaker” do końca ani razu. Nie pomagają też ogony z Vektor, gdyż właśnie w tym kierunku podążyła twórczość HOM. „Overtaker” jest zagranym z zawrotną prędkością technicznym heavy/thrashem, przepełniony progmetalowymi odlotami mellotronu, pseudooperowych wokaliz i ogólnie barokowego przepychu. Zagrane jest to na tiptop, ale chuj z tego wynika. Dźwięk się zlewa, uszy bolą, a czyste wokalizy są kompletnie niezrozumiałe przez szereg pogłosów i natłoku wszystkiego. Okropnie też brzmią gary, zwłaszcza w szybkich fragmentach, a tych jest tu dużo. Kojarzy mi się casus powrotnej płyty Toxik, która brzmiała równie paskudnie, ale miała więcej wolniejszych fragmentów, dzięki czemu szło ją przetrawić. Tutaj dobre pomysły zostały roztrwonione, a wszelkie potencjalnie dobre fragmenty orane równie szybko jak się wyłaniały. „Overtaker” to doskonały przykład jak spierdolić coś potencjalnie bardzo dobrego. Nie wiem, czy Cobbett za bardzo chciał, czy miał za dużo w głowie, ale finalny efekt jest da mnie niesłuchalny. Na ten moment mam ochotę powiedzieć „wypierdalać mi z tym gównem do studia i nauczyć i prawidłowo rejestrować dźwięk”. Także więc tego, nie polecam bardzo, a nawet stanowczo odradzam.

 

                                                                                                                                             Harlequin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz