wtorek, 29 marca 2022

Recenzja RIVERS ABLAZE „Devoid Dying Sun”

 

RIVERS ABLAZE

„Devoid Dying Sun”

Independent 2021

Do tej recenzji podchodziłem kilka razy i każdorazowo wypierdalałem moje wypociny do kosza, gdyż wydawały mi się one warte, co najwyżej funta kłaków. Nie jest bowiem łatwo pisać o muzyce, jaką na swym drugim pełniaku zaprezentował węgierski Rivers Ablaze powołany do życia przez Mártona Kertészaznanego z From the Sky i Special Providence, oraz  Andreas’a Nagy, którego niektórzy kojarzą zapewne z Sear Bliss i Nefaroius. Cóż, bez pracy, nie ma kołaczy, a kto rano wstaje…ten się nie wyśpi. Spróbuję zatem ponownie przedstawić Wam to, co usłyszałem na „Devoid Dying Sun”. Zacznę może od tego, że to album w pełni instrumentalny, a jak wiadomo, takie płytki kojarzą się bardzo często z progresywnym onanizmem, który pewną część słuchaczy doprowadza co prawda do orgazmu, ale u większości powoduje raczej ból głowy połączony z mdłościami. Ten album to jednak zdecydowanym ruchem ręki potwierdzający tę regułę wyjątek. Dlaczego? Ano, przede wszystkim dlatego, że zawiera doskonałą muzykę, która zgrabnie wyślizguje się wszelakim szablonom. Szeroko pojętego, progresywnego grania znajdziemy tu co prawda sporo, ale usłyszymy na tym krążku także wyśmienite partie Technicznego Metalu Śmierci lat 90-tych, zimne, Black Metalowe tekstury, jak i zabarwione kosmicznym Rockiem wykończenia, czy Jazzowe krawędzie. Co najważniejsze jednak „Pozbawione Umierającego Słońca” to jedna, zwarta, doskonale skomponowana i zaaranżowana całość, a nie produkcja stworzona po to, aby zabłysnąć rozdętym ego poszczególnych muzyków. Techniczne umiejętności poszczególnych grajków, choć są na niebotycznie wysokim poziomie, nie są tu najważniejsze sensu stricto, lecz są gustownie dopasowane do każdej, znajdującej się na tym krążku kompozycji. To album pełen przemyślanych, bardzo dobrze zbudowanych, wykonanych i zrealizowanych utworów, który intryguje, wciąga i uzależnia. Naprawdę trudno oswobodzić się z objęć tej płytki, gdy już człowiek zacznie z nią romansować. Jest to bowiem prawdziwy, spiralny labirynt utkany z wielobarwnych dźwięków, nastrojów i emocji, ale również do pewnego stopnia z potęgi i mrocznego majestatu. Zdaję sobie sprawę, że dla większości miłośników metalowego oldschool’a ta płytka będzie wyzwaniem zarówno ze względu na mnogość zastosowanych tu stylistycznych rozwiązań, jak i brzmienia całości, które jest co prawda mocne i przestrzenne, ale sklecono je jednak raczej wedle aktualnie panujących wytycznych. Czy zatem warto sobie tą płytką zawracać cztery litery? No ja pierdolę, wg mnie jak chuj warto! Mam nadzieję, że chociaż część z czytających tę reckę podzieli moje zdanie, ale żeby tak się stało, musicie moi drodzy chcieć zapoznać się z tą płytą, a jak już ją włączycie, to sami się przekonacie, że dalej jest już z górki. Ja w każdym razie mam ciary na torbie i dla mnie „Devoid Dying Sun” to płytka genialna, ale ja całkiem normalny nie jestem i ogólnie rzecz biorąc pozer ze mnie i wieśniak, więc najlepiej będzie, jak sami zapoznacie się z tym materiałem, nie zwracając uwagi na moje nędzne wypociny.

 

Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz