GOLGOTHAN REMAINS
„Adorned In Ruin”
Sentient Ruin Laboratories (2022)
Australijski Golgothan Remains za sprawą swojego
debiutanckiego pełniaka wywołał niemałe poruszeniu w podziemie ekstremalnego
grania. Ich blend death i black metalu brzmiał świeżo, z polotem i zdobył duże
uznanie krytyki i miłośników gatunku. Dlatego też moje oczekiwania wobec
„Adorned In Ruin” były duże. Niestety już pierwszy odsłuch nowego matexu ekipy
z kraju kangurów skłonił mnie do stwierdzenia, ze to było jedne z najgorzej
spędzonych, niespełna 40 minut w tym roku. Abstrahując od tego, że grupa
mocniej ukierunkowała się na blackmetalowe tory (co niżej tu podpisanemu
niespecjalnie się podoba, choć trudno uznać to za obiektywny zarzut), to dobór
ozdobników i wszelakiej ornamentyki dla blackmetalowej bazy wywołuje u mnie
mdłości i skręca z zażenowania. Bazowo jest to zagrane całkiem sprawnie i
poprawnie – blackowa sieczka przeplatana blastującymi fragmentami nie niesie za
sobą deathmetalowego ciężaru znanego z pierwszej płyty. Świdrujące riffy płyn
nienagannie niczym z automatu, ale i nie niosą za sobą jakichś szczególnych
walorów, które mogłyby uczynić te kompozycje wyjątkowymi. Nienaganne zmiany
tempa, podręcznikowe wykonanie pozbawione toporności, ale i iskry bożej może by
i sprawiły, że odsłuch „Adorned In Run” byłby bezbolesny i przeleciałby
niezauważony. Ale tutaj do akcji wkracza nowy wokalista pan Matthieu Van den
Brande i kładzie całość, że chce mi się leżeć i kwiczeć ze śmiechu. Funeral
Mist na przedostatniej płycie popełnił taki niefortunny utwór jak „Naught By
Death”, w którym pan Arioch wyje jak orangutan podczas rui i niestety pan
Matthieu wziął sobie chyba za punkt honoru wierne odtworzenie tego majaczenia.
Próbę podjął dwukrotnie, dzięki czemu jako słuchacz dwukrotnie poczułem się
jakby z głośnika ktoś mnie obrzygał. Co więcej, belgijski jegomość chciał także
zaprezentować swoją umiejętność języka francuskiego i postanowił zaprezentować
jakąś melodeklamacje w tym języku, co również nie brzmi dobrze w jego
wykonaniu. Ale tenże wielce utalentowany frontman na tym nie spoczął i w
końcowym fragmencie płyty pokusił się o używanie czystych wokaliz, co sprawiło,
że definitywnie postanowiłem nie wracać do tego materiału. Każdy odchył tego
wydawnictwa od gatunkowej normy to katastrofa na całej linii – w tym przypadku
dotyczy to głównie partii wokalnych, ale są one na tyle złe, że trudno mi je
przeskoczyć i dopatrywać się pozytywnych aspektów tego wydawnictwa. Brzmienie
płyty też nieszczególnie mi siedzi, bo choć pogodziłem się, że nie byłoby
adekwatne do deathmetalowego oblicza Australijczyków, to i tak wydaje się zbyt
skompresowane i wyczyszczone jak na blackmetalowe standardy. Jest to pierwszy,
tegoroczny krążek metalowy, który uczcie chciałbym spuścić w tojtoju na
osiedlowej budowie. Omijać szerokim łukiem, chyba, że ktoś lubi muzyczny
cringe.
Harlequin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz