środa, 23 marca 2022

Recenzja GOLGOTHAN REMAINS „Adorned In Ruin”

 

GOLGOTHAN REMAINS

„Adorned In Ruin”

Sentient Ruin Laboratories (2022)

Australijski Golgothan Remains za sprawą swojego debiutanckiego pełniaka wywołał niemałe poruszeniu w podziemie ekstremalnego grania. Ich blend death i black metalu brzmiał świeżo, z polotem i zdobył duże uznanie krytyki i miłośników gatunku. Dlatego też moje oczekiwania wobec „Adorned In Ruin” były duże. Niestety już pierwszy odsłuch nowego matexu ekipy z kraju kangurów skłonił mnie do stwierdzenia, ze to było jedne z najgorzej spędzonych, niespełna 40 minut w tym roku. Abstrahując od tego, że grupa mocniej ukierunkowała się na blackmetalowe tory (co niżej tu podpisanemu niespecjalnie się podoba, choć trudno uznać to za obiektywny zarzut), to dobór ozdobników i wszelakiej ornamentyki dla blackmetalowej bazy wywołuje u mnie mdłości i skręca z zażenowania. Bazowo jest to zagrane całkiem sprawnie i poprawnie – blackowa sieczka przeplatana blastującymi fragmentami nie niesie za sobą deathmetalowego ciężaru znanego z pierwszej płyty. Świdrujące riffy płyn nienagannie niczym z automatu, ale i nie niosą za sobą jakichś szczególnych walorów, które mogłyby uczynić te kompozycje wyjątkowymi. Nienaganne zmiany tempa, podręcznikowe wykonanie pozbawione toporności, ale i iskry bożej może by i sprawiły, że odsłuch „Adorned In Run” byłby bezbolesny i przeleciałby niezauważony. Ale tutaj do akcji wkracza nowy wokalista pan Matthieu Van den Brande i kładzie całość, że chce mi się leżeć i kwiczeć ze śmiechu. Funeral Mist na przedostatniej płycie popełnił taki niefortunny utwór jak „Naught By Death”, w którym pan Arioch wyje jak orangutan podczas rui i niestety pan Matthieu wziął sobie chyba za punkt honoru wierne odtworzenie tego majaczenia. Próbę podjął dwukrotnie, dzięki czemu jako słuchacz dwukrotnie poczułem się jakby z głośnika ktoś mnie obrzygał. Co więcej, belgijski jegomość chciał także zaprezentować swoją umiejętność języka francuskiego i postanowił zaprezentować jakąś melodeklamacje w tym języku, co również nie brzmi dobrze w jego wykonaniu. Ale tenże wielce utalentowany frontman na tym nie spoczął i w końcowym fragmencie płyty pokusił się o używanie czystych wokaliz, co sprawiło, że definitywnie postanowiłem nie wracać do tego materiału. Każdy odchył tego wydawnictwa od gatunkowej normy to katastrofa na całej linii – w tym przypadku dotyczy to głównie partii wokalnych, ale są one na tyle złe, że trudno mi je przeskoczyć i dopatrywać się pozytywnych aspektów tego wydawnictwa. Brzmienie płyty też nieszczególnie mi siedzi, bo choć pogodziłem się, że nie byłoby adekwatne do deathmetalowego oblicza Australijczyków, to i tak wydaje się zbyt skompresowane i wyczyszczone jak na blackmetalowe standardy. Jest to pierwszy, tegoroczny krążek metalowy, który uczcie chciałbym spuścić w tojtoju na osiedlowej budowie. Omijać szerokim łukiem, chyba, że ktoś lubi muzyczny cringe.

 

                                                                                                                                             Harlequin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz