UNLEASHED
„No Sign of Life”
Napalm
Records 2021
Myślę,
że w przypadku 14-ego, pełnego krążka Unleashed jakikolwiek wstęp jest zbędny.
Ten zespół nie wymaga chyba specjalnego wprowadzenia, bowiem każdy, nawet
średnio rozgarnięty fan metalowego rzemiosła słyszał o tej grupie, nawet jeżeli
nie miał okazji liznąć ich twórczości. Wiem, że dla niektórych to szwedzkie
komando skończyło się po trzeciej płycie, dla mnie jednak to cały czas bardzo
ważny zespół i mimo że nie wszystkie ich płyty darzę jednakową atencją, to
szacunek mają u mnie dozgonny, wszak jakby nie patrzeć, to jedni z pionierów Metalu
Śmierci, a ich wkład w rozwój sceny jest ogromny. Poza tym, nigdy tak naprawdę
nie zeszli oni z raz obranej ścieżki, której początki datują się na rok 1989.
Końcówka zeszłego roku przyniosła nam, jak już wspominałem na początku ich 14-ty
album długogrający, który pod swe skrzydła ponownie wzięła Napalm Records. Pod względem merytorycznym (czyt. muzycznym) sprawa ma się tak,
że kto lubił produkcje Unleashed nagrane po 1993 roku, ten i „No Sign of Life”
pokocha miłością czystą i bezwzględną, a kto miał na te krążki wyjebane, ten
swego zdania najpewniej nie zmieni (choć oczywiście zachęcam, aby skonfrontował
swój punkt widzenia z ostatnią produkcją zespołu). Tak więc najnowsza
propozycja Unleashed, to w prostej linii kontynuacja tego, co prezentował
zespół na kilku swych ostatnich albumach, czyli usłyszymy tu dobrze znany,
nieskomplikowany, rytmiczny Death Metal, który kopie po ryjach, aż miło, a
ponadto wchodzi gładko, niczym dobrze schłodzona woda ognista i beszta równie
skutecznie, jak ona. Uściślając sprawę, album ten zbudowany jest na równo
grzmiących, ciężkich beczkach, które gniotą mocarnie zarówno w szybkich
partiach, jak i miażdżących zwolnieniach, a
wsparte przez tłusty, soczysty
bas zapewniają temu albumowi naprawdę konkretny groove. Wściekłe, jadowite,
agresywne, ale zarazem chwytliwe riffy wycinają zajebiście, nadając tej płycie
klasycznie antychrześcijańskiego feelingu, uzupełniają je niezłe partie solowe
o tradycyjnym zabarwieniu (co nie zawsze zdarza się na płytach tej grupy), a
zachrypnięte, przechlane miodem i browarami wokale Johnny’ego cudownie
uzupełniają i spinają zarazem ten tradycyjny, skandynawski, tkany śmiertelnym
ściegiem gobelin przecudnej urody. Jeżeli chodzi o brzmienie, to oczywiście
mucha nie siada (bo się boi), dźwięki, jakie tu słyszymy, są pełne, mięsiste i
miażdżące kości, ale zarazem słychać tu pełnię możliwości każdego instrumentu.
Kurwa, jak dla mnie, przedni materiał, który, jak to w przypadku tej kapeli
bywa, całą swą moc uwolni z pewnością na żywo, a jeżeli ktoś sądzi inaczej,
niech spierdala na szczaw, demokracja, to bowiem ustrój zdecydowanie
przereklamowany. Tak więc słuchajcie „No Sign of Life” i cieszcie się tymi dźwiękami,
a jak nie, to wyginać stąd w podskokach i guły piździć! Proste nieprawdaż?
Hatzamoth
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz