wtorek, 17 grudnia 2024

Recenzja Night Lord „Death Doesn't Wait”

 

Night Lord

„Death Doesn't Wait”

Ossuary Rec. 2022

Debiutancki krążek Night Lord wydany został co prawda już dwa lata temu, jednak osobiście poznałem ten zespół dopiero kilka dni temu, przy okazji koncertu z cyklu The Last Words of Death. Po tym, co zobaczyłem, postanowiłem nadrobić zaległości w trybie natychmiastowym, a przy okazji skrobnąć parę słów na temat „Death Doesn’t Wait”. Kurwa mać, że tak zacznę niekulturalnie, te nagrania to taki dynamit, że okładkę płyty zdobić powinien wiadomy, znany choćby z cystern przewożących paliwo, znaczek JA011. Mamy tu niemal czterdzieści minut rasowego, do szpiku kości klasycznego speed metalu zagranego „jak dawniej”. Zaczynając od oprawy graficznej, po brzmienia gitar, niczym z lat osiemdziesiątych, melodie, silnie odnoszące się do takich profesorów jak Exciter, Iron Angel, Razor czy wielu, wielu innych, poprzez oldschoolowo stukającą perkusję, na czystych i piszczących wokalach skończywszy. Jeśli już przy śpiewie jestem, to nadmienić muszę, że zbyt częste wchodzenie w te najwyższe rejestry, często, w przypadku innych młodych wykonawców stających się odgrzewać kotleta po swojemu, brzmi po prostu nienaturalnie i sztucznie. W przypadku Night Lord o niczym takim nie może być mowy, wręcz nie wyobrażam sobie, by linie wokalne mogły być zaaranżowane bardziej odpowiednio. Młode chłopaki przez zdecydowaną większość płyty suną galopem (w końcu to speed metal), częstując przy tym naprawdę ostrym riffowanie, przeplatanym z dość sporą częstotliwością partiami solowymi, też z najwyższej półki. Te nagrania są tak żywe i autentyczne, a przy tym porywające, że nie sposób ustać przy nich spokojnie. Przecież trzeba być jakimś nieogarniętym, tępym tłukiem, żeby nie pośpiewać sobie choćby refrenu do utworu tytułowego. A to tylko jeden z przykładów. Dziesięciu przykładów, bo jeśli nie liczyć introsa, dokładnie tyle wchodzi w skład „Death Doesn’t Wait”. Kto łączy szybko kropki, wie już zatem, że słabych momentów na tym krążku nie znajdziecie. Tutaj od początku, do ostatniego dźwięku, wszystko cyka jak w szwajcarskim zegarku, i naprawdę ciężko byłoby, zwłaszcza komuś zaznajomionemu z rzeczonym gatunkiem, a jeszcze ciężej komuś będącemu jego fanem, znaleźć jakieś mankamenty. Może dlatego, że chłopaki są ponadprzeciętnie szczerzy i autentyczni w tym co robią. Żadne tam prężenie muskułów, czy próba kopiowanie kogokolwiek (pomimo wspomnianych już wielu czytelnych inspiracji), jedynie szczery, płynący krwioobiegiem speed metal. Oczywiście dosłuchać się da kilka fragmentów thrash czy heavy metalowych, jednak nie będę tracił czasu na wykładanie laikom, w jaki sposób te gatunki się naturalnie uzupełniają. Na koniec powiem wam coś jeszcze. Kurewsko mnie cieszy, że krajowa scena, zwłaszcza ta młoda, pomału wychyla łeb spoza death i black metalowego okopu. Tylko w tym półroczu odkryłem trzy wyjątkowo silne składy z gatunku, o którym mowa powyżej. Mam nadzieję, że za przykładem pójdą inni, i nie mówię tutaj jedynie o zespołach, ale i wytwórniach, bo wiem, że tego typu piosenki nie są dziś towarem chodliwym. A szkoda, bo zespoły pokroju Night Lord to prawdziwe złoto. Kto, podobnie jak ja, przespał premierę tej płyty, powinien bezwzględnie odrobić zaległe zadanie domowe (lub koncertowe, siła rażenie jest ze sceny jeszcze większa niż z nośnika). Zatem, jak to tam na koniec wykrzyczano? See you in hell!

- jesusatan




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz