Revenge
„Violation.Strife.Abominate”
Season of Mist 2025
Po pięciu latach ciszy absolutnej, ukazał się (w sumie
to dopiero się ukaże, bo premiera wyznaczona jest na koniec stycznia) siódmy
krążek kanadyjskiego bluźniercy, działającego pod szyldem Revenge. I gdybym w
tym miejscu się po prostu podpisał, to chyba by za całą „recenzję” styknęło.
Pozwolę sobie jednak na lekkie dysputy. Bo, po pierwsze primo, zmian muzycznych
po tym tworze nikt się na pewno nie spodziewał, nawet najbardziej niepoprawni
myśliciele. Po drugie primo, zastanawia mnie fakt, że album pokroju
„Violation.Strife.Abominate” wychodzi (no nie po raz pierwszy, ale jakoś nigdy
wcześniej nie miałem okazji tego napisać) nakładem Season of Mist, wytwórni
ukierunkowanej, mimo wszystko, na muzykę bardziej komercyjną. Według mnie,
Revenge pasują tam jak pięść do nosa, acz skoro im dobrze…. No i trzecie primo,
ultimo… Czy ten album jest w ogóle komukolwiek do szczęścia potrzebny? Nie
przynosi on absolutnie nic (powtórzę to dużymi literami – NIC) czego James Read
by wcześniej nie zagrał, czego by kilka razy nie powtórzył, czego by w swojej
wściekłości nie pożarł i zwrócił, przynajmniej trzykrotnie. Absolutnie, nie
żartuję teraz, zastanawia mnie fakt, ilu jest na tej planecie maniaków, którzy
potrafią rozróżnić poszczególne „piosenki” Revenge, ze wskazaniem tytułu i
płyty, z której pochodzą. Poza samym Read’em musi ich być nie więcej, niż liczy
sobie drużyna baseballowa, i zdecydowanie muszą to być maniacy, którzy muzyką
Revenge żyją dzień i noc, być może nie słuchając nawet niczego innego. Że się
narywam? Bynajmniej. Ale powiem tak… Tak bardzo, jak uwielbiam ten styl, kocham
płynącą z tych chorych dźwięków niepohamowaną energię, dzikość, bluźnierstwo i
skrajną bezkompromisowość, czy to pod względem aranżacji, szczekających,
jedynych w swoim rodzaju wokali, czy surowości brzmienia, tak uważam, że
posiadanie na półce pierwszych trzech pełniaków Revenge w zupełności by mi do
szczęścia wystarczało. Każdą kolejną płytę kupowałem jednak w ramach
kolekcjonerstwa, by po czasie stwierdzić, że wracam w zasadzie jedynie do tych
pierwszych. Jednocześnie, gdyby ktoś, dla jaj, podmienił mi „czwórkę” z
„szóstką”, albo gdzieś pomiędzy włożył płytę z nowym materiałem, to nie
obiecuję, że bym się, kurwa, zorientował. O czym to świadczy? O tym, że
Revenge, nieprzerwanie i cholernie konsekwentnie, od lat, napierdala jak mało
kto na war metalowej scenie. Także o tym, że, poza kosmetycznymi różnicami,
cały czas utrzymują ten sam wysoki poziom. Podsumowując powiem więc tak.
Pokręcił mi się „Violation.Strife.Abominate” (no popatrz, nie wspomniałem, że
przecież nawet tytuł jest tradycyjny) w playerze dobre dziesięć razy. Rozjebał
mnie w drobny mak, przemielił, połknął i wysrał. Z drugiej strony wiem, że
pewnie nieprędko do niego wrócę, bo zawsze będę preferował te wcześniejsze.
Jeśli chcecie mieć na półce dodatkowe trzy kwadranse totalnego hałasu, to bardzo
mocno tą płytę rekomenduję. Mało kto potrafi aż tak mocno napierdalać.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz