czwartek, 3 grudnia 2020

Recenzja Eternal Evil "Rise of Death"

 

Eternal Evil

"Rise of Death"

Redefining Darkness 2020

Ostatnio, po stu latach przerwy, wróciłem trochę do oglądania filmów i czasem mnie najdzie, żeby sobie wieczorem obejrzeć coś w telewizorze. Ale nie jakieś tam nowomodne Netflixowe gówna. Skacze sobie po kanałach i zazwyczaj zatrzymuję się na czymś, co już milion razy oglądałem i znam na pamięć. Jakieś Terminatory, Rocky czy inne Nico. Tandetne to jest w chuj, ale jakże mocno przypomina czasy, kiedy nie trzeba było codziennie zapierdalać do tyry, tylko słuchać muzyki praktycznie od świtu do zmierzchu, lub odwrotnie. A ta była wówczas niczym te śmieszne dziś filmy – nieskomplikowana i do bólu prostolinijna. Po co o tym piszę? A po to, że właśnie wpadła mi w łapy demówka szwedzkiego Eternal Evil, na której to czworo młodych ludzi serwuje taką muzę, że zastanawiam się, czy aby nie wpadli kiedyś w jakieś załamanie światoprzestrzeni i wyrzuciło ich akurat w drugim dziesięcioleciu dwudziestego pierwszego wieku. Goście są od początku do końca zakorzenieni w końcówce lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. Od fryzur zaczynając, poprzez oprawę graficzną (kurwa, te dwa słowa w odniesieniu do tego rysunku, co to widnieje na okładce to prawdziwe nadużycie), nazwę zespołu, tytuły utworów po samą muzykę oraz jej brzmienie. Tej mamy tu coś koło czternaście minut, podzielonych na pięć części i będącej intencjonalnie mieszanką wczesnej twórczości teutońskiego thrashowego trio z równie wczesnym Bathory. Szwedzki kwartet traktuje swoje instrumenty z zaangażowaniem, którego wielu zespołom dziś brakuje, wykuwając akordy uderzające prosto w ryj niczym zapaszek z publicznego szaletu. Eternal Evil pomysły na riffy wyczytali chyba z kartki znalezionej w zakopanych w ogródku spodni Dead'a, bo brzmią one faktycznie jakby zostały wymyślone przynajmniej trzydzieści lat temu. Dudnienie perki jest tu z kolei mocno schematyczne i przypomina napierdalanie, nie granie, napierdalanie (jak to kiedyś trafnie określił sam Fenriz) Ventora na debiucie Kreator. Dodatkowo instrument ten wydaje dźwięki, jakby miał się za chwilę rozsypać. Wokal... No jak myślicie? Pewnie, że jeszcze nie typowy growl, raczej ekstremalne darcie mordy z lekka podrasowane pogłosem dla bardziej diabelskiego efektu. I dla uzupełnienie te partie solowe, brzmiące jak odegrane przez Quorthona kiedy jeszcze miał naście lat. Trzeba komuś do szczęścia coś więcej? Mi nie. Przy takim graniu większość nowoczesnych wypocin nie powinno się nawet zwać metalem. Możecie sobie kurwa mruczeć pod nosem, że muszę być retardem, by w kółko słuchać klonów Venom czy Sarcofago... W dupę mnie pocałujcie "kochane metale"! Idźcie sobie pooglądać jebany "Dark", a ja tymczasem sprawdzę, czy czasami gdzieś nie leci akurat "Szklana Pułapka".

- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz