wtorek, 15 grudnia 2020

Recenzja DIPYGUS „Bushmeat”

 

DIPYGUS

Bushmeat”

Memento Mori 2021

Dipygus to bez dwóch zdań jedna z moich ulubionych, deathmetalowych „świeżynek”. I choć debiutancki „Deathooze” nie zawojował końcoworocznych list to czas pokazał, że wraca się do tego materiału z ogromną przyjemnością, a każdy kolejny odsłuch tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że jest to zespół, w którego twórczości będę mógł pławić się latami. Intrygujące, satyryczno-teatralne poczucie brzydoty, podparte wyszukanymi samplami ze starych horrorów, które serwuje słuchaczom ekipa z Kalifornii trafiło w mój gust idealnie. Niektórzy narzekali, że za dużo sampli jak na tak krótki album, pojawiały się opinie, że Autopsy-worship, że fajna druga liga. Ja największej wartości „Deathooze” upatrywałem w tym, że czuć w tym było pasję, jakby kapela weszła do studia i zagrała na żywca, lub jakby zrobiła sobie odjechane jam session na sali prób i to zarejestrowała. Był w tym ogień, był w tym pierwotny charakter, spontaniczność, jakby było to grane na setkę. Dlatego też byłem pełen obaw, że „Bushmeat” będzie takim „Deathooze pt. 2” tyle, że wyprutym właśnie z tej spontaniczności i tego błysku. Po miesiącu słuchania tego albumu niemal dzień w dzień mogę śmiało powiedzieć, że obawiałem się niepotrzebnie, a „Bushmeat” okazał się być płytą dużo lepszą niż przypuszczałem, płytą absolutnie fenomenalną. Z jednej strony muzyka nie przynosi rewolucji, bo Dipygus nadal tłucze ten swój grubo ciosany death metal z pogranicza Cianide i Autopsy. Ciężkie, miarowo bite akordy przeplatają się z tym punkującym, oślizgle pełzającym death metalem ekipy Reiferta. Rewolucji natomiast upatruję w ogromnej świadomości muzyków na temat tego co udało im się stworzyć. Bo choć „Bushmeat” z jest muzyką często balansującą na granicy punkowego niechlujstwa i podwórkowej amatorszczyzny, to same już kompozycje napełniają moje serce wydzielinami. Mnogość motywów, mocarne zwolnienia, drapieżne zrywy, nonszalanckie, jakby improwizowane solówki, genialne wręcz operowanie dynamiką, dające poczucie, że ta muzyka żyje, że coś się tam dzieje (a dzieje się tornado z trzęsieniem ziemi), że nie jest to utrzymane na jednym poziomie emocjonalnym, że – finalnie – jakże dalekie jest to od jednorodnej muzycznej masy, którą serwuje obecnie 95% deathmetalowej sceny. Tak, słuchając „Bushmeat” nadal mam to nieodparte wrażenie, jakby ekipa Dipygus grała na setkę, jakby bawiła się konwencją, którą sobie gdzieś wykoncypowała, przez co nadal mamy do czynienia z muzyką pełną pasji, ognia, bezczelnej nonszalancji, muzyką szaloną. To chyba naprawdę jedna z nielicznych, nowych kapel deathmetalowych, o której twórczości nie mogę powiedzieć „produkt”, nawet jeśli jest w tym coś „wymyślonego”. Takiego death metalu chcę słuchać – pełnego ognia, pełnego potknięć, ale też i pasji i pomysłów, który jest czymś więcej niż tylko zgrabnym rozwinięciem klasyki, ale w pewnym sensie rearanżującym ją na zupełnie nową jakość. Taki jest właśnie Dipygus AD 2021. Tutaj wszystko bangla – od nagranych chyba na korytarzu starej kamienicy wokali Clarissy, przez przepotężnie rzężący bas, przez fantastycznie, pełnie brzmiące gary, po rozbrzmiewające w swej groteskowej upiorności gitary. Płyta brzmi przepotężnie – punkowo, organicznie, tłusto, podziemnie, brudno – tak jak death metal powinien brzmieć. O takie granie walczę, takiego chcę słuchać, a „Bushmeat” mi je dostarczył z nawiązką. Niezależnie od tego czy ta płyta zawojuje listy najlepszych metalowych wydawnictw 2021 roku sądzę, że będę do tej płyty wracał z wielką przyjemnością latami. Do „Deathooze” wracam, a „Bushmeat” jest płytą lepszą od „Deathooze”. Tłusty brylant znaleziony w małpim klocku, płyta na lata, death metal totalny. Dziękuję, nie mam pytań, królestwo i pół księżniczki dla jaskiniowców z Kalifornii.


Harlequin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz