poniedziałek, 21 grudnia 2020

Recenzja REEK „Death is Something There Between”

 

REEK

Death is Something There Between”

Testimony Records 2020

Rogga Johansson. Nie ma chyba wśród fanów ciężkich brzmień osoby, której nie wpadłaby w łapy choć jedna płyta z jego udziałem. Mam wrażenie, że ten szwedzki niedźwiedź nawet po śmierci będzie napierdalał Metal, no chyba, że serce przebiją mu osinowym kołkiem, odrąbią ręce, nogi i głowę, zakopią je osobno, a korpus spalą i jego prochy rozsypią na 666 stron świata, a i wtedy ten maniak znajdzie pewnie sposób, aby nagrać jeszcze kilkadziesiąt albumów ze swoimi rozlicznymi projektami. Po tym wstępie domyślacie się zapewne w czy rzecz… i macie rację. Reek to zespół założony przez wspomnianego tu już Roggę Johanssona i znanego z Wombbath Hakana Stuvemarka. Z materiałami, na jakich rzeźbi ten jegomość, problem jest wg mnie taki, że ilość niestety nie zawsze przekłada się na jakość. Jeżeli chodzi o debiutancki krążek Reek, to nie jest źle, ale rewelki żadnej też nie ma. „Śmierć jest czymś pomiędzy” to solidny, rzetelny krążek wypełniony ciężkim, motorycznym Death’n’Roll’em, który co zrozumiałe mocno zalatuje tym, co ongiś rzępolił Entombed. Całość opiera się na prostych strukturach Rock’n’Roll’owych nierzadko ocierających się o lata 70-te, które zatopiono w miażdżącej, intensywnej, zapleśniałej Death Metalowym materii i trzeba przyznać, że to połączenie sprawdza się tu bardzo dobrze, zwłaszcza jeżeli jesteśmy po kilku głębszych. Opasłe, dudniące bębny suną do przodu z siłą potężnego, prehistorycznego mamuta, zwalisty bas sieje totalny rozpierdol, zapiaszczone, tłuste wiosła wywracają wnętrzności, a przechlane, gardłowe, momentami niechlujne wokalizy ryją w mulistym podłożu niczym stado wieprzy. Produkcja jest szorstka, surowa, gęsta, bagienna i dodaje tej muzyce odpowiedniego charakteru. Jak już wspominałem nie jest to płyta wybitna, ani w żaden sposób urywająca dupę, ale odnoszę wrażenie, że wcale nie miała taka być. Czuć w tym luz, szczerość i fun. Zero napinki, czy parcia na sprzedaż (podczas nagrywania „Death…” w studiu odbywała się pewnie niezgorsza libacja). Z każdym kolejnym odsłuchem coraz głębiej zapadam się w te dźwięki, materiał ten żre coraz konkretniej, a ja zaczynam żywić do niego coraz większą sympatię, wprost proporcjonalną do stężenia alkoholu w mojej krwi. Morał z tego płynie taki, że do Death’n’Roll’owych produkcji nie należy podchodzić na trzeźwo. Stan taki bowiem uniemożliwia czerpanie pełnej radości z tej muzyki, a poza tym stare porzekadło mówi jasno i przejrzyście: Sex, Drinks & Death’n’Roll. Weźcie se zatem ulubione alko i spożywając go w dużych ilościach, słuchajcie pierwszej płyty szwedzkiego Smrodu napierdalając dynią dla Szatana! No i się kurwa najebałem… Dobra płytka.



Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz