Pestilength
„Solar Clorex”
Debemur Morti Prod. 2024
Jakbym nie patrzył, w ostatnim czasie, obok
Teitanblood, Pestilength jest dla mnie chyba jednym z najbardziej
rozpoznawalnych zespołów hołdujących śmierćmetalowemu graniu, pochodzących z
Hiszpanii. Co prawda, ci kozacy należą do zdecydowanie młodszego pokolenia,
jednak ich dotychczasowe produkcje zrobiły na mnie mocne wrażenie. „Solar
Clorex” jest krokiem numer trzy, podtrzymującym dotychczasowy kurs zespoły w
rejony, jakże jednak odmienne od okupowanych przez ich krajanów z Teitanblood.
O ile załoga z Madrytu napierdala, ile fabryka dała, roznosząc w pył wszystko w
swoim zasięgu, tak Pestilength stoją jakby na drugim biegunie. Ich dźwięki,
równie niszczące, oparte są raczej na niesamowitym ciężarze i odpowiednio
budowanym nastroju grozy. Osiem (jeśli nie liczyć instrumentalnego
wprowadzenia) kompozycji to prawdziwy kafar na łeb. Panowie ubzdurali sobie,
bardzo zresztą słusznie, że nie trzeba grać szybko, by swoją muzyką miażdżyć i
zabijać równie efektywnie, co działająca na pełnych obrotach rozdrabiarka do
drewna. Na „Solar Clorex” akcja toczy się powoli, nierzadko wchodząc na
doommetalowe mielizny. Chyba nawet jeszcze wolniej niż na „Bosom Gryphos”.
Siermiężne, acz nie pozbawione nutki melodii, harmonie (chwilami Morbidowe,
gdzie indziej Portalowe, zwłaszcza w chwilach, gdy powolny riff zapętla się i
wije, schodząc tonacją w dół, by za chwilę wznieść się wyżej, i tak w kółko)
potrafią solidnie przygnieść, wyssać tlen z otoczenia i cierpliwie czekać, aż
się udusimy w gęstym, dusznym sosie. Co prawda jest na tej płycie moment, który
mi trochę niezbyt pasuje do całości, a jest nim nieco zbyt klimatyczny fragment
„Enthronos Wormwomb”, może za bardzo „gotycki”, jednak nie jest to swoisty
kolec pod paznokciem, który negatywnie wpływałby na odbiór całości. Zwłaszcza,
że znajdziemy na tej płycie naprawdę sporo ciekawych pomysłów. Hiszpanie równie
chętnie sięgają po wzorce z lat dziewięćdziesiątych, co i po bardziej
współczesne, hipnotyczne zapętlenia czy, chwilami, lekkie dysonanse (choćby w
„Dilution Haep”, gdzie mocno wyczuwam wibracje pod Suffering Hour). Jak już wspomniałem, może i nie do końca są
to pomysły wyjątkowo oryginalne, lecz poskładane w bardziej niż przeciętnie
ciekawą mozaikę. No i album ten ma jeszcze jedną zajebistą zaletę. Wkręca się z
każdą sesją w czachę głębiej i głębiej, niczym korkociąg. Mając w pamięci dwa
poprzednie pełniaki Pestilength, stwierdzam z czystym sumieniem, że każdy
kolejny jest lepszy, mimo iż zespół mocno trzyma się obranego na samym początku
kursu. Może i właśnie w tej systematyczności jest klucz do sukcesu. Jeśli
poprzednia płyta Pestilength wam się podobała, to po nową sięgajcie bez obaw.
Gwarantuję, że zrobi wam dobrze.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz